Nominacja Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej miałaby wymiar symboliczny – dziesięć lat po rozszerzeniu to Polak kieruje unijnymi szczytami.
Ale, co ważniejsze, przyniosłaby Polsce nieocenione korzyści polityczne i praktyczne. Zacznijmy od tego, czego ta nominacja nie zmieni. W niczym nie przeszkodzi Polsce stawiać twardo swoich interesów na forum unijnym. Tusk jako szef Rady Europejskiej będzie musiał oczywiście działać ponad podziałami, w imieniu całej UE. Ale przecież na unijne szczyty będzie przyjeżdżał nowy polski premier. I to on będzie zabiegał o interesy narodowe.
Poza tym awans Tuska nie ograniczy możliwości wpływania na prace legislacyjne i codzienne zarządzanie UE w wykonaniu Komisji Europejskiej. Inaczej niż w przypadku wysokiego przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej, stanowisko szefa Rady Europejskiej nie pozbawia kraju prawa do nominowania komisarza.
Korzyści, jakie Polska mogłaby z takiej nominacji osiągnąć, są zaś wymierne. Przewodniczący Rady nie zajmuje się codzienną legislacją, nie kieruje tysiącami urzędników. Jego rolą jest raczej budowanie kompromisów pomiędzy przywódcami 28 państw UE, niż wymyślanie nowych dyrektyw. Ale to przez niego przechodzą najbardziej wrażliwe sprawy do uzgodnienia w UE, które wymagają zgody na najwyższym szczeblu – premierów i prezydentów. Przez ostatnie lata Herman Van Rompuy miał poważny wpływ na kształt nowej legislacji dotyczącej zarządzania gospodarczego i budżetowego w strefie euro i całej UE. W najbliższych latach niewątpliwie najbardziej kontrowersyjnymi zagadnieniami będą klimat i energia, dziedziny kluczowe dla naszego kraju.
Przewodniczący Rady reprezentuje Unię na szczytach z krajami trzecimi. Od niego zależy, jakie tematy i jakim tonem przedstawi rosyjskiemu przywódcy. Dla Obamy to szef Rady będzie reprezentował Europę, podobnie dla Chin, Japonii i wielu innych krajów.