Dogorywanie trwa jednak już drugie pokolenie, bo do tej pory ani w Waszyngtonie, ani w Hawanie nie było przywódców gotowych zawrzeć historyczny kompromis, do jakiego doszło w Europie Środkowej i Wschodniej już pod koniec lat 80. Spotkanie Baracka Obamy z Raulem Castro oznacza pod tym względem przełom.
Na krótką metę kubański reżim wydaje się tu głównym wygranym. Mimo uwolnienia 50 dysydentów Hawana wciąż pozostaje dyktaturą, wywłaszczona własność nie została zwrócona, media podlegają ścisłej kontroli. A mimo to już wkrótce amerykańskie embargo wobec Kuby powinno zostać zniesione, a ambasada USA w tym kraju otwarta. Po blisko sześciu dekadach dotychczasowy arcywróg braci Castro uznaje więc kubański reżim.
Ale w perspektywie nawet nie kilkunastu, ale kilku lat to USA wygrają na porozumieniu zawartym w miniony weekend w Panamie. Zalew europejskich turystów i inwestycji zagranicznych i tak już rozmywa kubański reżim. Teraz będzie on jeszcze mocniej zintegrowany z globalną kapitalistyczną gospodarką. I gdy biologia pokona braci Castro, nie będzie komu bronić barw socjalizmu.
Waszyngton dłużej czekać nie mógł, bo wpływy Stanów Zjednoczonych w Ameryce Łacińskiej stały się zakładnikiem sporu o Kubę. Blokada wyspy urosła w oczach Latynosów do rangi symbolu opresji ze strony potężnego mocarstwa z Północy. Chiny, a w mniejszym stopniu Rosja, mogły tylko zacierać ręce: taki układ znakomicie ułatwiał im budowanie przyczółków pod bokiem USA.
Teraz to zagrożenie znacząco zmalało. A Waszyngton, nieco uwolniony od kłopotów w Ameryce Łacińskiej, będzie mógł mocniej zaangażować się gdzie indziej. Na przykład w Europie Wschodniej.