Długo było tak, że Zachód oszukiwał sam siebie, że krok, który Rosja wykonała, to jeszcze nie jest powód do poważnej reakcji.
Przerobiliśmy to w Gruzji w 2008 roku i na Ukrainie w 2014. Rosja rozdawała paszporty po to, by mieć argument do „obrony" Rosjan za granicą. Nie było reakcji.
Wysłała prowokatorów i najemników. Nie było reakcji. Wysłała broń dla separatystów – również nie. Zawsze się okazywało, że na razie nic się jeszcze nie stało. Po aneksji Krymu sankcje ograniczyły się do wpisania garstki ludzi na czarną listę, co zablokowało ich konta zagraniczne i uniemożliwiło wyjazd, a ściślej – utrudniło, bo niektórym udało się odwiedzić Zachód.
Pierwszy szok Zachód przeżył w lipcu zeszłego roku po zestrzeleniu przez podopiecznych Rosji samolotu pasażerskiego nad Donbasem, w którym zginęło dwustu kilkudziesięciu obywateli państw zachodnich. Poskutkowało to sankcjami ekonomicznymi, bolesnymi dla Moskwy. Ale żeby się pojawiły, potrzebna była czytelna dla społeczeństw zachodnich tragedia Bogu ducha winnych pasażerów.
Można powiedzieć, że wtedy Zachód był mądry po wielkiej szkodzie. Dziś w końcu, jak można interpretować doniesienia dobrze zazwyczaj poinformowanego dziennika „Wall Street Journal", jest mądry przed szkodą. Nie ma zamiaru czekać, aż kolejne tysiące rosyjskich żołnierzy wkroczą do sąsiedniego kraju. Nie chce się przekonać, że sami Rosjanie czy wspierani przez nich separatyści rozpoczną wojnę na wielką skalę. Sankcje ekonomiczne zostaną przedłużone do przyszłego roku. Bo nikt nie ma wątpliwości, że Moskwa nie jest zainteresowana zakończeniem konfliktu na Ukrainie, podsyca go, ostatnio nawet coraz ostrzej.