Nie, nie zamierzam zagrzmieć, że oto z putinowskiej Moskwy płyną kolejne pogróżki i trzeba zewrzeć chwiejne ostatnio NATO-wskie szeregi. Pragnę stanąć obok niego, bo nieraz prawosławni mają odwagę wypowiadać zdania, które więzną w gardle urzędowym katolikom. Tak, to prawda, że w boju albo w wojennej zawierusze rozkwita nie tylko straceńcza śmiałość, ale poświęcenie i solidarność.
Dzisiaj pogląd politycznie niepoprawny, ale wiedzieli już o tym starożytni wojownicy i ich trubadurzy. Wiedzieli, że po bitwach – albo nawet w czas politycznych przewrotów – ludzie są dla siebie lepsi, życzliwsi, a nawet braterscy. Czy diabeł, który tkwi w każdym z nas, musi raz na jakiś czas opić się krwią, by zapaść w drzemkę, a gdy się znów zbudzi, szuka wyładowania chociażby w stadionowych burdach, niczym niesprowokowanych strzelaninach, ulicznych zamieszkach?
Jeśli tak, to przeznaczeniem ludzkości jest wzajemne wyrzynanie, a losem Polaków – kolejna masakra, jak o tym pisał przed paru laty pewien subtelny poeta przez niektórych widziany w roli narodowego wieszcza XXI wieku. Jest to fundamentalne pytanie o sens dziejów i miejsce w nim człowieka. Nie uciekniemy od niego, nawet gdybyśmy starali się je unieważnić i o nim zapomnieć, tak jak trwożnie unikamy pytania o śmierć.
Jeśli odpowiedź ma być twierdząca, to jedyną możliwą postawą wobec świata jest porażający pesymizm, postęp okazuje się usypiającym złudzeniem, a jeśli nasza męczeńska droga na tym padole ma jakiś sens, to objawi się on dopiero w życiu przyszłym, którego pojąć naszym małym rozumkiem nie umiemy.
Pragnę być przeciwnego zdania, chociaż wiem, że mało dowodów za moją opinią przemawia. Pozostaje wiara, że losem człowieka jest dzielna żegluga na łupinkach z trudem odnajdywanego sensu, pod prąd narastającej entropii, na przekór wichrom historii i na pognębienie rozwścieczonego kibolstwa, które też jest częścią naszej duszy. Wierzę, że nie trzeba daremnie przelanej krwi, aby na dnie sumienia odnaleźć solidarność, która jest inną nazwą miłości.