Zawsze byłem pełen przekory wobec takiego myślenia, odnosząc wrażenie, że ów deficyt może mieć związek z brakiem odpowiedniego instrumentarium do mierzenia faktycznego poziomu kapitału społecznego wśród Polaków. Może jesteśmy nietypowi? Może należy zastosować wobec nas inne metody? Bo przecież nie ponosimy wyłącznie klęsk, wygrywamy często tam, gdzie liczy się praca zespołowa, trzymamy się razem dzielnie, zaprzeczając stereotypowi o „polskim piekle".
Czy zawsze? Oczywiście, że nie. Ciąży wciąż nad nami półtora stulecia wymuszonego indywidualizmu, ów szczególny trening fundowany nam przez wszelkiej maści zaborców, który promował wiejskie cwaniactwo, prostacki spryt, kombinowanie. Ale nawet w tamtych najgorszych czasach mogliśmy zbiorowo mobilizować się do narodowych zrywów, wygrywać na polu kultury, języka i gospodarki, stworzyć pod butem okupanta największą zbrojną organizację w Europie.
To oczywiście minione czasy. Ważniejsze jest ostatnie 25 lat, które dały nam, Polakom, nie tylko wolność, ale najbardziej w historii nieskrępowane warunki rozwoju. Zbudowaliśmy niepodległe państwo, dziesiątki firm, fantastycznie działających stowarzyszeń i zespołów.
Wiem, co mówię. Mam prawo pisać o tym z autopsji. Wygrywamy na wielu polach i powoli uczymy się dyscypliny, pragmatyzmu i konsekwencji. Nie kapitału społecznego nam brakuje, tylko tych ostatnich cech. Ciągle mamy ich mniej niż Niemcy, Szwajcarzy czy Holendrzy. Ale myślę sobie, że jesteśmy na dobrej drodze. Gdybyśmy mieli choć trzecią część ich natury, przy naszym temperamencie, kreatywności, dynamice, potrafilibyśmy przenosić góry. I myślę, że prędzej czy później to się zdarzy. Niech to będzie przesłaniem najbliższego Kongresu Obywatelskiego.
Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej"