W powszechnej opinii piraci grasujący u wybrzeży Somalii to banda drobnych rzezimieszków. Szajki w obdrapanych łódkach, ze starymi kałasznikowami w rękach, które napadają na statki zbliżające się do wybrzeża. Rzeczywistość jest jednak inna. Piraci to specjaliści od porwań, którzy na swoim procederze zarabiają dziesiątki milionów dolarów rocznie.
O ich możliwościach świadczy choćby ostatnia akcja: porwanie gigantycznego tankowca „Sirius Star”, który płynął z Arabii Saudyjskiej do Stanów Zjednoczonych. Do abordażu doszło daleko od somalijskich wybrzeży, 450 mil morskich na południowy wschód od kenijskiego portu Mombasa. Statek, na którego pokładzie znajduje się dwóch Polaków – kapitan i oficer techniczny – wpłynął wczoraj do pirackiego portu Eyl u północnych wybrzeży Somalii.
Według informacji operatora statku, firmy Vela z Dubaju, nikomu z członków załogi nic się nie stało. Został już powołany specjalny zespół, który ma zapewnić marynarzom bezpieczny powrót. Oznacza to zapewne, że konsorcjum jest gotowe na wypłacenie piratom okupu. Zdaniem ekspertów wyniesie on od 2 do 4 mln dolarów.
To znacznie mniej, niż kosztowałaby operacja ratunkowa. Spełnienie żądań porywaczy gwarantuje również, że nie przepadnie cenny ładunek – około 2 milionów baryłek ropy. Właśnie w taki sposób, wykorzystując niechęć do działania ze strony społeczności międzynarodowej, somalijscy piraci zarabiają fortunę. Według ostrożnych szacunków zachodnich ekspertów tylko w tym roku zanotowali 30 milionów dolarów zysków.
Nic więc dziwnego, że piraci, którzy korzystają z panującego w Somalii chaosu – większość terytorium kraju jest poza kontrolą rządu – są wyjątkowo zamożni. Budują wspaniałe wille, jeżdżą drogimi samochodami i biorą za żony najpiękniejsze beduińskie kobiety. Dysponują również najnowocześniejszym sprzętem: bronią, szybkimi łodziami, odbiornikami GPS, laptopami i telefonami satelitarnymi. Mają konta w europejskich bankach, na które armatorzy przelewają okupy.