Jeden ze stołecznych sądów rejonowych skazał Janusza Z. na trzy miesiące pozbawienia wolności za kradzież energii. I to mimo że skazany chciał naprawić szkodę, która nie przekraczała wartości jednego złotego.
Sprawa ma początek w październiku 2011 r., kiedy Janusz Z. wrócił do mieszkania po odsiedzeniu wyroku za kradzież. W czasie, gdy był w więzieniu, odłączono mu prąd. Zdaniem prokuratury Janusz Z. – choć skazany się do tego nie przyznawał – „za pomocą przewodu elektrycznego podłączył się do żarówki oświetlającej klatkę schodową i doprowadził prąd do mieszkania". W akcie oskarżenia wartość skradzionej energii wyceniono na 10 zł. Mężczyzna za namową adwokata wpłacił taką kwotę na poczet naprawienia szkody.
Mimo to sąd powołał biegłego i przesłuchał świadków, wyznaczył też sześć rozpraw. W końcu ustalił, że wartość skradzionej energii wyniosła 70 gr, i skazał Janusza Z. na trzy miesiące więzienia (wykonania kary zawiesić nie mógł, ponieważ skazany był wcześniej karany).
Problem w tym, że proces kosztował państwo wielokrotnie więcej niż szkoda. Honorarium za obronę z urzędu to ponad 900 zł, do tego wynagrodzenie biegłego i koszty procesowe. W sumie ponad 2 tys. zł. Są jeszcze koszty wykonania kary: miesiąc pobytu w więzieniu to 2,5 tys. zł, czyli trzy miesiące to 7,5 tys. zł.
Nie ma co w najdrobniejszych sprawach używać prawnych armat