Zalety ma ewidentne, łatwo też i tanio można go wdrożyć. Wystarczy odpowiednie zarządzenie Dyrekcji Dróg Krajowych, nie mówiąc o decyzji ministra.
Jakie są polskie szosy, każdy widzi. Pocięte koleinami, zatłoczone, i na dodatek pełne tirów. Aż strach między nie wjechać. Gdy się wyprzedzają, na długo tarasują drogę: ponieważ mają zamontowane tzw. ograniczniki prędkości, a wyprzedzana ciężarówka raczej nie zwolni. Też się spieszy z towarem. Na takie wyprzedzenie trzeba nieraz kilku kilometrów, szosa jest wtedy zablokowana.
Każdy, kto jeździ po polskich krajówkach, zwłaszcza biegnących ze Wschodu na Zachód, ma zapewne przed oczami obraz dwóch pędzących całą szerokością szosy tirów, z których jeden resztkami mocy wyprzedza drugi (wyprzedzany jedzie 80 km/h, a wyprzedzający 85 km/h). Autom z tyłu (osobowym, dostawczym) blokują szybszą jazdę, tych z przodu zmuszają do zjazdu na pobocze. Nie ma znaczenia, że trudne warunki jazdy, duży ruch, różnice poziomów, deszcz, zima – choć wyprzedzanie w takich warunkach może wydać się szaleństwem. Prasa ustawicznie donosi o zderzeniach z tirami, a niekiedy między kilkoma ciężarówkami.
Stąd pomysł zakazania tirom wyprzedzania innych ciężarówek. Wystąpił z nim przed rokiem Parlament Europejski: to element programu poprawiania bezpieczeństwa na europejskich drogach, ale na jego wprowadzenie trzeba lat, jeśli w ogóle znajdzie akceptację. Tymczasem w listopadzie zeszłego roku zakaz taki wprowadzono na obwodnicy Trójmiasta: na początek czasowo – do końca zimy, a teraz już na stałe, ale tylko na niektórych odcinkach.
Gdańska dyrekcja DKiA od kilku lat testowała zakaz, tyle że na krótszych odcinkach. – Nie tylko poprawiło się bezpieczeństwo, ale i ruch stał się bardziej płynny – wskazuje Piotr Michalski, rzecznik prasowy gdańskiej dyrekcji DKiA. – To jasne, w sytuacji, gdy tiry mogą jechać na obwodnicy maksymalnie 70 km/h, a auta osobowe – 110 km/h, wyprzedzający tir na długo tarasuje ruch.