W nazwie tej praktyki nie chodzi oczywiście o sok, ale o potoczne określenie prądu. O powrocie do łask tej praktyki poinformowało U.S. Army Cyber Command, a więc specjalna jednostka odpowiadająca w armii amerykańskiej za cyberbezpieczeństwo. Kilka lat temu straciła ona na popularności, gdyż większość danych przeniesiono z fizycznych nośników, takich jak telefony, do usług chmurowych.
Przestępcy wrócili do infekowania publicznych portów USB
Po wzroście znaczenia (a więc i ceny) samych danych osobowych przestępcy wrócili jednak do infekowania publicznych portów USB. Chodzi tu o gniazda dostępne w takich miejscach jak lotniska, restauracje, pociągi i autobusy, a nawet ławki w parkach. Amerykańscy eksperci wskazują, że wystarczy jedynie 80 sekund, by wgrać tą drogą wirusa pozyskującego dane z naszego smartfona.
Czytaj więcej
Rząd tak poważnie zabrał się za ochronę obywateli w sieci, że proceduje już trzecią ustawę regulującą to, co wolno, a czego nie, w internecie.
„Juice jacking” staje się szczególnie niebezpieczny w czasie wakacji. Więcej wtedy podróżujemy, a co za tym idzie, częściej mamy okazję korzystać z publicznych portów USB. Dlatego eksperci zalecają, by mimo wszystko nosić własny powerbank oraz ładowarkę (a nie jedynie kabel USB). Zwykłe gniazdka elektryczne służą bowiem jedynie do przesyłania prądu, a nie jak porty USB także danych. Nie można więc tą drogą wgrać złośliwego oprogramowania. Warto też stosować podwójne uwierzytelnianie, najlepiej danymi biometrycznymi, i regularnie aktualizować oprogramowanie.
Nie ma przy tym znaczenia, że nasze dane wykradną cyberprzestępcy z innego kraju, a zatem będą dla nich bezużyteczne. Teraz dane takie są obiektem handlu, więc prędzej czy później mogą też trafić do polskich hakerów. Warto więc pamiętać o bezpiecznym ładowaniu telefonu także za granicą, choć czasem wymaga to również użycia przejściówki (gdy przebywamy w kraju, w którym są inne gniazdka niż w Polsce).