Młody anestezjolog ze szpitala na Pomorzu stwierdza u pacjenta śmierć mózgu. Chce go zgłosić jako dawcę, ale słyszy od ordynatora: „Po co się będziesz narażał?". Lekarz nalega, a kolejnego dnia na odprawie słyszy, że ma to być ostatni raz. – Wielokrotnie słyszałem o takich sytuacjach, także w Świętokrzyskiem czy w Małopolsce – przyznaje prof. Marian Zembala, szef Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Na 900 szpitali w Polsce zaangażowanych w dawstwo jest tylko kilkanaście. Dlaczego? – Bo to się zwyczajnie nie opłaca. Pieniądze za opiekę nad dawcą trafiają do kasy szpitala i zasilają np. stołówkę czy pralnię, a nie anestezjologów – mówi proszący o anonimowość szef oddziału intensywnej terapii z południa kraju.
Przyznaje to też prof. Tomasz Grodzki, transplantolog i torakochirurg (chirurg klatki piersiowej). – To bardzo ciężkie postępowanie zarówno technicznie, logistycznie i medycznie, jak i emocjonalnie. Tymczasem ani zaangażowani w to lekarze, ani ich oddział często nic z tego nie mają. Dlatego dawstwo opiera się głównie na dobrej woli, a wielu dawców, którzy mogliby uratować komuś życie, „się marnuje" – mówi.
W ramach zwrotu za badania, jakie trzeba wykonać u dawcy, szpitale dostają 10,2 tys. zł za pobranie nerek i czterech innych narządów, w tym serca. 4,8 tys. zł z tej kwoty ma pokryć koszty osobowe: zwołanie konsylium orzekającego śmierć mózgu i pracę personelu.
Dlatego właśnie liczba dawców w Polsce się nie zwiększa i od 2011 r. nie przekroczyła 600. Najgorzej jest z sercami: organ ten można pobrać tylko od 20 proc. dawców. W 2016 r. w Polsce lekarze przeszczepili 101 serc, o dwa więcej niż rok wcześniej. To bardzo mało. Dla porównania, w 10-milionowych Czechach przeszczepia się cztery razy więcej serc.