Niż demograficzny, a także polityka państwa w kwestii finansowania szkolnictwa wyższego, sprawiają, że uczelniane kasy pustoszeją. Naciski na ministra nauki i szkolnictwa wyższego, by sypnął groszem choćby dla tych najlepszych szkół prywatnych, nic nie dają. Nawet rzecznik praw obywatelskich nie pomógł. Na niż demograficzny rektorzy tym bardziej wpływu nie mają.
Nic więc dziwnego, że ratunek widzą w mamieniu potencjalnych studentów. Bo przecież, jak uczy Maryla Rodowicz, trzeba mieć nadzieję, że biznes się opłaci, że będzie z niego zysk, a firma nic nie straci.
Problem w tym, że kolejny raz młodzi ludzie są nabijani w butelkę, bez możliwości odwołania. Wyciąga się od nich pieniądze już nie tylko na studiach, ale nawet zanim je zaczną.
Najpierw na początku lat 90. pozwolono, by blisko 80 proc. absolwentów zdawało maturę i otworzono przed nimi bramy uczelni. A że miejsc w nich było za mało (za moich czasów maturę zdawało 20 proc. populacji), jak grzyby po deszczu wyrosły różnej maści szkółki i powołano do życia nowe kierunki. Nikt się wówczas nie przejmował tym, że młodzież, która do nich trafia, lepiej by zrobiła, gdyby wybrała konkretny zawód. Teraz przyszedł czas na kolejny etap. Ponieważ z powodu niżu demograficznego nie ma kto zapełnić sal wykładowych, dostęp do wiedzy wyższej oferuje się nawet tym, którzy matury nie zdali. Kusi się ich, że jeśli za rok zaliczą wszystkie egzaminy – i te dojrzałości, i te na specjalnych kursach – od razu trafią na drugi rok studiów. Ale nikt im nie mówi, że taki kurs nie może być przepustką na drugi rok studiów, a wolny słuchacz bez matury to nie student. Co gorsza, młodych ludzi w butelkę nabijają autorytety w gronostajach.