W anglojęzycznej polityce istnieje bardzo trafny termin „blame game”. Na polski można by to przetłumaczyć jako przerzucanie się winą. Chodzi o sytuację, w której dzieje się coś, czego nie życzą sobie wyborcy, politycy starają się wówczas przekonać, że winni są oni, nie my. Na przykład często politycy przerzucają się odpowiedzialnością za to, że nie dojdzie do przedwyborczej debaty. Jest taki dobry zwyczaj, że robi się debaty, by wyborcy mogli sobie wyrobić zdanie na temat politycznej oferty, jaką składają im politycy. Często jednak debata jest wszystkim nie na rękę – bo znacznie łatwiej na niej stracić, niż coś zyskać. Dlatego też, gdy zapada już decyzja, że debaty nie będzie, wszystkie strony politycznego sporu zaczynają się przerzucać winą, by odium z powodu podjęcia niepopularnej decyzji spadło nie na mnie, ale na przeciwnika.

Tak właśnie w tej kampanii wyborczej jest z pojęciem hejtu. Politycy ze wszystkich stron oburzają się na rosnącą agresję, na straszną nienawiść. Tyle tylko, że widzą je wyłącznie u swoich przeciwników politycznych. I tak prawica słusznie oburza się na kandydatkę Koalicji Obywatelskiej Klaudię Jachirę, która zasłynęła happeningami z laleczkami polityków PiS czy drwinami z katastrofy smoleńskiej. Oburzają się na popularny na Facebooku i Twitterze profil SokzBuraka, na hejterskie wpisy spod hashtagu #SilniRazem, które obsługując co bardziej krewkich wyborców opozycji, pałką walą w PiS, nie tylko nie gardząc językiem nienawiści, ale też często kłamiąc.

Z kolei strona opozycyjna również słusznie grzmi na hejterską siatkę stworzoną pod skrzydłami Ministerstwa Sprawiedliwości, która próbowała kompromitować sędziów mało entuzjastycznie nastawionych do zmian przeprowadzanych przez prawicę w sądownictwie. Oburza się na hejterskie i tendencyjne zagrania telewizji publicznej i związanych z nią niektórych prawicowych dziennikarzy i publicystów, którzy też nie wahali się faulować i grać brutalnie, jakby sami byli uczestnikami politycznego sporu, a nie jego obserwatorami. Do tego doszło jeszcze oburzenie na Jana Pietrzaka, który wulgarnymi słowami na antenie TVP Info nazwał Jachirę... I tak trwa perpetuum mobile, obie strony widzą wyłącznie błędy przeciwników, bo przecież nam wolno ich dosadnie określić, bo to przecież jest prawda. Natychmiast ktoś postawi mi zarzut symetryzmu. Sympatyk opozycji stwierdzi, że to, co robią opozycyjne profile, to tylko walka z obrzydliwą propagandą uprawianą przez stronę rządową. Zwolennik PiS zaś przekonywać będzie, że przecież przez całe lata dominowała strona liberalno-lewicowa, więc jeśli teraz pojawi się po ich stronie coś grubszego, to tylko element pluralizmu – no, wiecie, gdzie drwa rąbią, wióry lecą.

Tyle tylko, że w ten sposób mówienie o hejcie traci jakąkolwiek funkcję poznawczą. Tego pojęcia używa się nie do opisania rzeczywistości, do kwalifikowania pewnych zachowań, które chce się napiętnować, ale jedynie do walki z przeciwnikiem. Jego używanie staje się politycznym gestem, manifestacją przynależności do któregoś z politycznych plemion, które od kilku lat toczą ze sobą śmiertelną wojnę, połykając kolejne pojęcia, przeżuwając, wypluwając i jak szarańcza rzucając się na nowe, anektując kolejne obszary życia publicznego. Powiedz mi, gdzie widzisz w polskiej polityce hejt, powiem ci, na kogo głosujesz. Powiedz mi, co cię najbardziej oburza w tej kampanii wyborczej, powiem ci, do której z baniek należysz.

Jeśli więc jest jakiś bohater tej kampanii wyborczej, to nie jest nim ani PiS, ani Koalicja Obywatelska, ani PSL, ani Lewica. Ale jest nim właśnie hejt, który stał się jednym z głównych tematów tej jesieni. I to on będzie też zwycięzcą wyborów parlamentarnych 13 października, bez względu na to, czy wybory wygra zjednoczona koalicja czy podzielona opozycja. Bo kampania się skończy, a hejt zostanie.