Straszak ten może okazać się jednak mało skuteczny. Nawet kiedy parlament przyjmie rządową wersję ustawy bez „prezydenckich zabezpieczeń”, Lech Kaczyński będzie miał bardzo ograniczone pole manewru.
Możliwości ma w zasadzie trzy. Pierwszą – najprostszą – to podpisanie ustawy. Drugą jest skierowanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o prewencyjne zbadanie jej zgodności z konstytucją. Tu warto się na chwilę zatrzymać. Teoretycznie gdyby Trybunał uznał niekonstytucyjność większości jej przepisów, prezydent nie musiałby jej podpisywać. Teoretycznie, bo jeżeli założyć, że ustawa (taka jak chce rząd) będzie składać się z dwóch krótkich artykułów, a mianowicie, że prezydent wyraża zgodę na ratyfikację i kiedy przepisy wchodzą w życie, Trybunał nie będzie miał czego badać, a tym bardziej czego kwestionować. Zostaje trzecia droga – weto. Skorzystanie z niego sprowadziłoby jednak sprawę do absurdu. Paradoksalnie, jest tak, że ustawę ratyfikującą przyjmują posłowie większością dwóch trzecich głosów (tj. 66 proc.), a do odrzucenia weta wystarczy mniejsza siła trzy piąte (czyli 60 proc.). W efekcie mniej posłów musi głosować za odrzuceniem weta niż za przyjęciem ustawy. Taki krok prezydenta może oznaczać tylko jedno: odrzucenie jego sprzeciwu.
Zupełnie inna historia to sam akt ratyfikacyjny (po podpisaniu ustawy). Ratyfikacja jest aktem prezydenta wymagającym kontrasygnaty. Nawet jeżeli parlament uchwalił ustawę wyrażajacą zgodę na ratyfikację, prezydent może odmówić jej dokonania lub ją odroczyć. Dokonanie ratyfikacji jest bowiem prawem, lecz nie obowiązkiem prezydenta. Wątpliwe wydaje się zatem, żeby za taki krok poniósł odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu.
Pozostają konsekwencje polityczne. Zdaniem prof. Piotra Winczorka odpowiedzialność jest ogromna, bo brak zgody oznacza przerwanie procesu ratyfikacyjnego w całej UE.
Tak było już z konstytucją europejską. Wtedy Francuzi i Holendrzy odmówili jej przyjęcia.