O Włodzimierzu Cimoszewiczu politycy wywodzący się z "Solidarności" mawiali – komunista z Harvardu. Białorusini nazywali go pieszczotliwie – nasz Wołodia. I tylko politycy SLD wiecznie mają do niego pretensje. – Ten facet zawsze gra na siebie i chyba nigdy nie zrozumie, że polityka to jest gra zespołowa – irytuje się jeden z działaczy Sojuszu. – Jest takim Królem Słońce. Wszystko musi się kręcić wokół jego osoby. Tylko dworu mu brakuje.
Politycy SLD mają powody do zdenerwowania. Z trudem wybaczyli Cimoszewiczowi dezercję z kampanii prezydenckiej w 2005 roku, a teraz znowu zdezerterował z pola bitwy – tym razem do Rady Europy. Na dodatek z rekomendacji PO, czyli głównego konkurenta SLD.
Ale Cimoszewicz zawsze był politycznym solistą. – Gdy przyjmował stanowiska, to tylko takie, które nie wymagały od niego zaangażowania partyjnego – mówi Józef Oleksy, były polityk Sojuszu. – Nawet gdy był szefem SLD-owskiego rządu, z trudem tolerował partię. W ten sposób zbudował wizerunek niezależnego fachowca, o którego trzeba nieustannie zabiegać.
I miał efekty – z ramienia SLD był ministrem sprawiedliwości, szefem dyplomacji, premierem, marszałkiem Sejmu. Wraz z Leszkiem Millerem negocjował przystąpienie Polski do UE (to wtedy zaprosił do Puszczy Białowieskiej ambasadorów z krajów Unii) i podpisywał traktat akcesyjny. Nic dziwnego, że gdy w 2005 roku poobijany aferami i tracący wyborców SLD szukał kandydata na prezydenta, sięgnął właśnie po najmniej "zużytego" w partyjnych bojach Cimoszewicza. Okazało się to jednak błędem, bo ówczesny marszałek Sejmu nie wytrzymał gwałtownych ataków na swoją osobę i wycofał się z kampanii, na dwa tygodnie przed wyborami parlamentarnymi, które poprzedzały głosowanie na prezydenta. Politycy SLD długo mieli mu to za złe, bo uważali, że ta dezercja przyczyniła się do gorszego wyniku wyborczego Sojuszu. – Ale te pretensje były nieuzasadnione – mówi Tomasz Nałęcz, polityk lewicy. – Cimoszewicz nie walczył o lepszy wynik dla SLD, tylko o prezydenturę. Gdy to drugie okazało się niewykonalne, miał prawo się wycofać.
W młodości Cimoszewicz nie stronił od działalności partyjnej. Nałęcz zna go od 40 lat, jeszcze z czasów studenckich. – Razem działaliśmy w uniwersyteckim ZMS, a później w uczelnianej organizacji partyjnej – opowiada. – Obaj kontestowaliśmy beton partyjny, a Włodek miał zwyczaj mówienia prosto z mostu, co mu się nie podoba. I widziałem, jak najpierw przestał być nadzieją władz partyjnych, potem był ledwo tolerowany, by na koniec stać się osobą niepożądaną. W 1985 roku Cimoszewicz porzucił uczelnię i wyjechał na Podlasie do Kalinówki, by objąć gospodarstwo po teściu. – Wszystkich zaskoczyła jego emigracja – mówi Nałęcz. – Był przecież warszawiakiem z krwi i kości, a przeistoczył się w rolnika.