Czy zgodzi się pan z tezą, że ostatnie 18 miesięcy – począwszy od wyborów parlamentarnych aż po zakończoną niedawno kampanię prezydencką – przyniosło istotną zmianę w podejściu Prawa i Sprawiedliwości do polityki zagranicznej? Chodzi o wypowiedzi Karola Nawrockiego, obecnie prezydenta elekta. Czy jego tezy – szczególnie te dotyczące Ukrainy – są wyrazem szerszej redefinicji priorytetów w polityce zagranicznej PiS?
Przez ostatnie trzy lata polityka zagraniczna zdecydowanie zyskała na znaczeniu i stała się częściej widocznym elementem debaty publicznej. Z jednej strony mógłby to być powód do zadowolenia, bo obszar, którym się zajmujemy, nie zawsze przykuwa należną uwagę. Z drugiej jednak – i to pewien paradoks – kiedy polityka zagraniczna trafia na czołówki gazet, bywa niczym kanarek w kopalni: sygnalizuje, że dzieje się coś niepokojącego.
I tak było również tym razem. Wiemy dobrze, że to efekt najpierw przygotowań do niej, a potem już pełnoskalowej wojny Rosji przeciwko Ukrainie. Czy w tym kontekście polityka zagraniczna uległa zmianie? Myślę, że w dużej mierze była kształtowana właśnie przez wydarzenia za naszą wschodnią granicą. Inaczej prowadzi się politykę zagraniczną w czasie pokoju – można wtedy przesuwać akcenty, budować priorytety według innych kryteriów. A inaczej wygląda ona w czasie wojny, gdy sąsiad walczy o przetrwanie w obliczu rosyjskiej napaści. Stawką staje się wtedy nie tylko przyszłość Ukrainy, ale i to, czy Polska będzie graniczyć z wolnym państwem, czy z reżimem sterowanym przez Moskwę.
Pojawia się teza – i to główny zarzut wobec Karola Nawrockiego – że w swojej wizji polityki zagranicznej odszedł od linii, którą w swoim czasie wytyczył śp. prezydent Lech Kaczyński.
Ten przydługi wstęp prowadzi nas właśnie do kluczowego punktu – polityka zagraniczna śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego była głęboko zakorzeniona w idei współpracy regionalnej i transatlantyckiej. Mówimy tu o regionie rozumianym szeroko – od państw bałtyckich, przez Europę Środkową, aż po Kaukaz: Gruzję czy Azerbejdżan. I rzeczywiście, Lech Kaczyński już w 2008 roku zabiegał o to, by Ukraina i Gruzja dołączyły do NATO.
Gdyby wówczas jego głos został wysłuchany, prawdopodobnie dziś znajdowalibyśmy się w zupełnie innej – i myślę, że zdecydowanie lepszej – sytuacji geopolitycznej. Tak się jednak nie stało. A nasza polityka wobec Ukrainy, siłą rzeczy, musiała ewoluować – dostosowując się do dynamiki relacji, które z kolei były bezpośrednio kształtowane przez przebieg wojny.
PiS był za mało asertywny wobec prezydenta Wołodymyra Zełenskiego?
Oczywiście, dziś można mówić, że pewne rzeczy należało zrobić inaczej, ale to zawsze jest funkcją czasu. Łatwo mieć rację post factum. Wówczas – w pierwszych dniach i miesiącach po wybuchu wojny – wszyscy doskonale rozumieli, że zdolność Ukrainy do stawienia oporu była polską racją stanu. Wtedy oczywiste było, że nasze wsparcie musi być szybkie i intensywne – zarówno w wymiarze wojskowym, jak i szkoleniowym czy humanitarnym, jeśli chodzi o przyjmowanie uchodźców wojennych.