Po drugiej wojnie światowej Ameryka wyciągnęła wnioski z porażki własnego projektu, Ligi Narodów. Sama do organizacji wylansowanej przez prezydenta Woodrowa Wilsona w końcu nie wstąpiła, bo nie odzwierciedlała ona nowego statusu, jaki po interwencji w obronie Francji i Wielkiej Brytanii uzyskały Stany Zjednoczone: rodzącej się superpotęgi.
ONZ miała uniknąć tego błędu poprzez utworzenie podwójnej struktury. Z jednej strony Zgromadzenie Ogólne, gdzie każdy kraj ma równy głos i może dać wyraz swoim interesom. Z drugiej Rada Bezpieczeństwa, gdzie tylko pięć państw (USA, Chiny, Rosja, Francja i Wielka Brytania) ma prawo weta w sprawie strategicznych decyzji organizacji.
Czytaj więcej
Integralność terytorialna i prawa człowieka, które stanowią podstawę ONZ, muszą być wspólnie bronione - powiedział przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ prezydent Joe Biden.
W okresie zimnej wojny, inaczej niż Liga Narodów, ONZ spełniła swoje podstawowe zadanie: nie doszło do trzeciej wojny światowej, globalnej hekatomby. Jednak po rozpadzie Związku Radzieckiego liczono na więcej. Wojna w byłej Jugosławii, którą zakończyło NATO i same Stany Zjednoczone, pokazała ograniczenia nowojorskiej organizacji. Podobnie jak interwencja USA w Iraku w 2003 roku, na którą Rada Bezpieczeństwa nie wydała zgody i która nie tylko podzieliła Zachód (Niemcy i Francja były przeciw), ale też przyczyniła się do tego, że Władimir Putin zerwał współpracę z Waszyngtonem i Brukselą i wybrał własną, imperialną drogę.
Dziś jednak ONZ po raz pierwszy staje przed zagrożeniem egzystencjalnym. Nie tylko Rosja wpadła w głęboką izolację, ale i Chiny, m.in. poprzez reformę BRICS, starają się zbudować oddzielną strefę wpływów. Bruksela odpowiada, m.in. nawiązując bliższe relacje z Delhi (korytarz Europa–Indie). A Ameryka zacieśnia własną sieć sojuszy w Azji Południowo-Wschodniej.