W Brazylii, dwa lata po wydarzeniach na amerykańskim Kapitolu, ponownie byliśmy świadkami scen, które w demokracji nie mają prawa mieć miejsca. Które państwo będzie następne? Kto nie poradzi sobie z akceptacją wyników wyborów? Niestety, sporo może wskazywać na Polskę. Już pierwsze dni nowego roku pokazują, że w tegorocznej kampanii nikt nie będzie brał jeńców.
Demokracja to system, w którym de facto nie ma wygranych i przegranych. Zmiana władzy powinna dziać się naturalnie, bez większych emocji. Przegrana nie oznacza anihilacji – dostaliśmy się do parlamentu, tworzymy prawo, decydujemy o życiu milionów osób, jesteśmy konstruktywną opozycją. Zwycięzców będą rozliczać wyborcy przy kolejnych wyborach za realizację programu wyborczego. Tyle teorii.
Czytaj więcej
Po ponad siedmiu latach rządów PiS nadal ma największe szanse wygrać wybory parlamentarne.
W praktyce bardzo często dochodzi do wynaturzeń i prób obejścia systemu, znalezienia furtek, które pozwalają na zwiększenie swoich szans przy urnie wyborczej. Odpowiednie zmiany w kodeksie wyborczym, manipulowanie granicami okręgów wyborczych, odpowiednia narracja i propaganda sączone przez media, coraz to ostrzejszy język wykorzystywany przez polityków, wskazujący, że zwycięstwo tych drugich oznacza koniec świata, utratę niepodległości i apokalipsę w jednym. W ten sposób demokracja przestaje być narzędziem rozumu, a staje się narzędziem szaleńców.
Patrząc na polski krajobraz, polityka wydaje się wręcz grą o sumie zerowej. Wygrywasz albo przegrywasz, nie ma niczego pośrodku. Zwycięzca bierze wszystko i nie ma miejsca na kompromisy. Idziemy o krok dalej, niż chciał niemiecki teoretyk prawa Carl Schmitt. Polityka nie jest już jasnym podziałem na przyjaciela i wroga, determinującym nasze wybory polityczne – jawi się jako gra o to, aby tego wroga się pozbyć.