Korespondencja z Brukseli
„Większość krajów uznałaby fakt posiadania swojego byłego przywódcy na czele unijnej instytucji za użyteczny. Ale Polska nie jest jak większość krajów" – napisał komentator dziennika „Financial Times" w nawiązaniu do słów Jarosława Kaczyńskiego o możliwym braku poparcia dla Donalda Tuska na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej.
Tak właśnie jest przyjmowane zachowanie szefa PiS: jako dziwne, ale nie zaskakujące, bo przecież przynajmniej od kilku miesięcy wiadomo, że Polska „nie jest jak większość krajów". I że Kaczyński ma problem z Tuskiem. Do tej pory wydawało się jednak, że maksimum, na jakie może zdecydować się rząd Beaty Szydło, to brak aktywnej obrony Tuska, gdyby zebrało się wystarczające silne grono chętnych do zablokowania jego wyboru na drugą kadencję. Już taka postawa była uznawana za niekonwencjonalną, ale zasadniczo nie szkodziłaby Tuskowi. A może nawet pomagała, bo w Europie PiS nie jest lubiany.
– Tusk nie jest zagrożony. Po pierwsze, jest dobrze oceniany przez innych przywódców. Po drugie, PiS go nie lubi, więc choćby z tego powodu warto go poprzeć – mówił mi jeszcze kilka tygodni temu wysoki rangą polityk dużego kraju Unii.
Wraz z ostatnimi wypowiedziami Kaczyńskiego sytuacja ulega jednak zmianie. Okazuje się, że rząd może oficjalnie powiedzieć, że jest przeciw Tuskowi. I choć zgodnie z unijnym traktatem szef Rady Europejskiej wybierany jest większością głosów, to trudno sobie wyobrazić, żeby nominacja dokonała się przy oficjalnym sprzeciwie jednego z krajów, a tym bardziej ojczystego kraju kandydata.