Zmienimy Niemcy – ogłosił tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów przywódca AfD Aleksander Gauland, który stoi na czele 93-osobowej frakcji partii w Bundestagu. Jako że w partii szykuje się rozłam, nie wiadomo, ilu nowo wybranych deputowanych podąży śladem twórczyni obecnego kształtu AfD Frauke Petry. Demonstracyjnie opuściła ona nie tylko frakcję, ale i partię. Jest to protest przeciwko zdominowaniu ugrupowania przez radykalnie prawicowe skrzydło o profilu nacjonalistycznym. Do niedawna sama do niego należała, wyrywając partię spod kontroli jej założycieli.
Na dobrą sprawę istniejąca od czterech lat AfD już zmieniła Niemcy, wdzierając się z impetem huraganu do 13 z 16 parlamentów niemieckich landów. Choć ksenofobiczna, rasistowska i populistyczna partia nie ma w nadal politycznie poprawnych Niemczech szans na udział w rządach w żadnym landzie ani na szczeblu federalnym. Ale jest coś prawdziwego w karykaturze „Berliner Zeitung" przedstawiającej kanclerz Angelę Merkel w łóżku na trzech partyjnych materacach czarnym, żółtym i zielonym od barw partyjnych członków możliwej koalicji rządowej. Pod tą piramidą czarna kula bomby z tlącym lontem z napisem „AfD". Nie ma znaczenia, czy i kiedy nastąpi wybuch, ważne, że taka możliwość istnieje.
Wybuch tej bomby oznaczałby przesunięcie niemieckiej sceny politycznej na prawo, a więc w kierunku przeciwnym do realizowanego właściwie od zakończenia II wojny, czyli konsekwentnego zrywania z niechlubną przeszłością, czego kulminacyjnym momentem było utworzenie rządu Gerharda Schrödera i Zielonych przed niemal 20 laty. Można też zadać pytanie, czy próby jej rozbrojenia nie miałyby tego samego skutku w postaci przejęcia przez mainstream polityczny haseł AfD. Czyli nie sposób wykluczyć także i scenariusza, że bomba sama się rozbroi i AfD przejdzie do historii jako efemeryda, jak Partia Piratów czy w pewnym sensie neonazistowska NPD, która dogorywa jako zorganizowana struktura.
Najpierw byli profesorowie
Na razie jest jak jest. AfD wykazuje ogromne możliwości adaptacyjne. W swej liczącej zaledwie nieco ponad cztery lata historii była partią proponującą radykalne rozwiązania kryzysu greckiego, by skoncentrować się następnie na sprawie nielegalnej imigracji, potem na zagrożeniu islamem, a w końcu na skutkach otwarcia granic dla uchodźców i imigrantów przez Angelę Merkel. To kryzys imigracyjny 2015/2016 uskrzydlił AfD i zapewnił jej niemal jedną siódmą mandatów w obecnym Bundestagu.
– Byłem wielkim zwolennikiem AfD w momencie jej powstania wiosną 2013 r. W przeciwieństwie do kanclerz Merkel powtarzającej, że nie ma alternatywy dla finansowej pomocy dla Grecji, byliśmy zdania, że Grecja powinna zbankrutować i wyjść z Eurolandu, co byłoby równoznaczne z dewaluacją drachmy i wyjściem z kryzysu głównie o własnych siłach, a nie z pomocą pieniędzy także niemieckich podatników – mówi „Plusowi Minusowi" prof. Dirk Meyer z Uniwersytetu Helmuta Schmidta w Hamburgu. Stąd też nazwa Alternative für Deutschland (AfD), której szefem został znany ekonomista prof. Bernda Lucke. To była pierwsza AfD.