Jak zawsze u przywódców Francji i tym razem nie brakowało wielkich słów. Przedstawiając plan przewodnictwa Paryża w UE w pierwszym półroczu tego roku, Emmanuel Macron zapowiedział „przełom" w historii zjednoczonej Europy. – Musimy przejść od Wspólnoty opartej na wewnętrznej współpracy do takiej, która jest potęgą na świecie, do Europy suwerennej, która w pełni panuje nad swoim losem – oświadczył.
100 procent zamiast 60 procent
Plany Macrona były jednak przynajmniej równie ambitne, gdy po raz pierwszy walczył o Pałac Elizejski w maju 2017 r. Chciał zbudować wokół strefy euro prawdziwe państwo z własnym, potężnym budżetem („kilka procent dochodu narodowego") i własnym ministrem finansów. Obiecywał też desygnowanego w wyborach powszechnych „prezydenta Europy" i ogólnoeuropejskie listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.
Z tych projektów, po części z powodu oporu Berlina, a po części głębokiego kryzysu socjalnego w samej Francji, nic jednak nie wyszło. Dlatego tym razem poza hasłami Macron musi pokazać przed pierwszą turą wyborów 10 kwietnia konkretne rezultaty, jeśli chce pozostać wiarygodny.
Okazją do tego ma być zwołany równo na miesiąc przed terminem głosowania szczyt przywódców „27" w Paryżu. Jego celem jest reforma uzgodnionych jeszcze w 1993 r. tzw. kryteriów z Maastricht, które obligują kraje strefy euro do ograniczenia długu publicznego poniżej 60 proc. PKB i deficytu budżetowego do 3 proc. PKB. Choć Macron jako dowód powagi, z jaką traktuje reformę finansów publicznych, obiecał pięć lat temu Angeli Merkel, że dostosuje się do tych limitów, udało mu się to tylko raz (gdy idzie o deficyt budżetowy). Jednak dziś francuski dług przekracza 115 proc. PKB. Ale w strefie euro to nie wyjątek: zobowiązania Włoch przekraczają 150 proc. PKB, Hiszpanii 120 proc. PKB, a Grecji 200 proc. PKB.
Czytaj więcej
Kandydaci prawicowi zdefiniowali pole bitwy wyborczej o prezydenturę nad Sekwaną. Jak przełoży si...