Kiedy obserwuję zachowanie prezydenta wobec zamieszania wokół ratyfikacji traktatu lizbońskiego, utwierdzam się w przekonaniu, że rzeczywiście 21 października ubiegłego roku Lech Kaczyński razem z PiS przeszedł do opozycji. Wyraźnie bowiem widać, że prezydent zupełnie zrezygnował z prowadzenia własnej polityki zagranicznej, skupiając się na tym, by jak najskuteczniej paraliżować politykę zagraniczną, którą usiłuje prowadzić rząd Donalda Tuska.
Mam wrażenie, że wszelkie uzasadnienia ideologiczne, które słyszymy, są wymyślane ad hoc zgodnie z podstawową zasadą, że nic słusznego ze strony rządu wyjść nie może, a zatem za wszelką cenę trzeba pokazać społeczeństwu, że rząd jest bezradny i nie potrafi dobrze rządzić. Toteż prezydent, zamiast się skupić na opracowaniu alternatywnej koncepcji polityki zagranicznej, skupia się przede wszystkim na opracowywaniu strategii: “jak skompromitować gabinet Tuska?”.
Czy prezes PiS uznał, że skoro Lech Kaczyński nie ma szans na reelekcję, to powinien swoim działaniem pociągnąć w przepaść także Donalda Tuska?
Cała awantura z ratyfikacją traktatu lizbońskiego pokazuje słuszność tej hipotezy. Wszyscy pamiętamy przecież, że wynik negocjacji europejskich w sprawie traktatu obaj Kaczyńscy zgodnie okrzyknęli sukcesem i przyjmowali go z satysfakcją. Był on krytykowany wówczas jedynie przez... Platformę, która jednak po objęciu władzy uznała, że to, co zostało wynegocjowane, powinno obowiązywać (łącznie z protokołem brytyjskim). Dzisiaj natomiast PiS i prezydent twierdzą, iż wynegocjowany wtedy układ jest groźny dla Polski i jeśli wejdzie w życie, może doprowadzić do wielkiej katastrofy.
Zastanawia jedynie fakt, że – jak widać – prezydent jest gotów kontynuować tę czysto negatywistyczną politykę antyrządową, nawet jeśli miałoby to oznaczać spadek jego notowań, a co za tym idzie – szans na reelekcję. Powodów takiego samobójczego działania upatrywałbym w nadziei, że doprowadzenie do kryzysu politycznego da PiS szansę na odzyskanie władzy.