Był inną osobowością w grupie indywidualności, które, jak się później okazało, nosiły buławę w plecaku. Zanim objawił talent polityczny, był liderem ekipy drukującej podziemną bibułę. Organizował tzw. moce przerobowe dla uniwersyteckiej części środowiska liberałów. My tworzyliśmy firmy konsultingowe, oni malowali fabryczne kominy. Ale od początku chciał z liberalizmu zrobić w Polsce politykę i pisał o tym w „Przeglądzie Politycznym”. I zrobił. Niezależnie od zmiennych losów polskiego liberalizmu Tusk na Pomorzu miał niezmiennie wielkie powodzenie.
Czuł się tam tak pewnie, że zdecydował się oddać panu w 1997 roku pierwsze miejsce na liście poselskiej po jakiejś awanturze między wami, a sam startował do Senatu?
Tak, to był gest wobec kolegi naznaczonego prywatyzacją, i to bez awantury. Wcześniej jednak wraz z Bieleckim szukaliśmy wyborców w innych regionach, ja w roku 1991 w Lublinie, a w roku 1993 w Poznaniu, co było szczytem politycznego idiotyzmu.
Dlaczego był to szczyt idiotyzmu?
Bo z Poznania startowali też Mazowiecki i Suchocka, a ja byłem ministrem w jej rządzie.
Załatwił więc pan okresową emeryturę Tuskowi, bo wicemarszałkowanie w Senacie dla dość młodego polityka było chyba właśnie czymś takim.
Senat nie był twórczym okresem w politycznej biografii Tuska. Realizował się bardziej, wydając serię albumów o Gdańsku.
To ile jest dzisiaj liberała w Tusku?
Przeciwnicy znajdują tego liberalizmu za dużo, przyjaciele mają niedosyt. Co tam jest w środku, tego nie wiem, bo jestem daleko od Tuska. Wierzę, że jest w nim zdrowa nieufność wobec uszczęśliwiania ludzi przez państwo i rozwiązywania problemów przez tworzenie nowych urzędów. Rządzenie jest złą miarą zawartości liberalizmu w Tusku, bo jego rząd nie staje wobec dramatycznych wyzwań, które wyostrzają profil ideowy. Rządzenie, które świadomie obniża poziom napięcia w kraju, zamazuje kontury.
Przecież sam pan mówił o wielkich wyzwaniach, jakim jest na przykład reforma emerytalna.
Mam nadzieje, że otoczenie premiera, a najbardziej liczę na doświadczenie Michała Boniego....
Który coraz częściej w wywiadach mówi o solidaryzmie społecznym, tak jakby sam nie miał już nic wspólnego z liberalizmem?
To znaczy, że wpisał się w retorykę własnego szefa. Korzystna harmonia, jeśli dialog osłania reformy. Paktowanie z partnerami społecznymi nie jest skazą dla liberała, zwłaszcza w sytuacji rządu, który – inaczej niż PiS – nie ma przyjaznych związków zawodowych.
Jak się pan czuje w europarlamencie? Po niemal czterech latach można chyba takiej oceny dokonać.
Trafiłem do tego wielonarodowego parlamentu w debiucie Europy Środkowo-Wschodniej. Taki mój szczęśliwy los, że wielokrotnie byłem przy czymś, co się zaczynało. Byłem świadkiem zalążków demokratycznej opozycji na Wybrzeżu, potem narodzin „Solidarności”, a później formacji liberalnej, co zresztą wykluwało się w prywatnych mieszkaniach...
W czyim mieszkaniu?
Choćby u Basi Adamowicz w Sopocie, nad delikatesami, u państwa Grabowskich, w mieszkaniu Bieleckiego na gdańskiej Morenie. Potem pierwsze kroki reform ustrojowych, romantyczny epizod transformacji...
Chyba ten okres był średnio romantyczny, sądząc po liczbie prokuratorskich śledztw wobec pana jako ministra przekształceń własnościowych.
Bez przesady. Polowali politycy, niekiedy wciągając prokuraturę w swoje polowania. Czas był romantyczny, bo dawał poczucie uczestniczenia w czymś niezwykłym. W trzy miesiące udało się, na przykład, stworzyć niezły rynek kapitałowy. Skala i tempo już nigdy się nie powtórzy.
I nadal pana prokuratorzy ciągają?
Ciągnie się jeszcze jedno i to samo śledztwo od kilkunastu lat pomimo niepoważnych zarzutów. Dotyczy prywatyzacji dwóch spółek w Krakowie z roku 1991. Czekam z pokorą na zakończenie. Wracając jednak do mojego szczęśliwego losu, uczestniczenia w czymś, co się zaczyna: wchodząc do parlamentu w Brukseli, jedynego takiego na świecie, poznałem świat, jakiego dotąd nie znałem. Co więcej, skoczyłem na głęboką wodę, szefując Komisji Budżetowej, bodaj najtrudniejszej, mając jako zastępców Niemców i Holendra z kilkunastoletnim stażem.
I co dalej? Będzie pan komisarzem czy większe szanse, jak się spekuluje w kuluarach, ma Jerzy Buzek?
Partia wskaże komisarza, a konkretnie Tusk, wedle politycznej opłacalności, zresztą na komisarzu nie kończą się polskie ambicje w instytucjach Unii Europejskiej.
Jak Polacy są odbierani w Unii Europejskiej po zmianie rządu? Tylko niech pan mi nie mówi, że wszyscy się cieszą z odejścia premiera Kaczyńskiego.
A dlaczego ukrywać prawdę?
Bo może brzmi zbyt prosto, by nie powiedzieć prostacko?
Lepsze proste prawdy niż oszukiwanie innych i łudzenie samego siebie. Po wyborach 2007 oklaski były i na prawicy, i na lewicy. Zewsząd oznaki nadziei, a wielonarodowy i wielopartyjny parlament to akuratny barometr europejskich nastrojów. Mogło to krzepić ekipę Tuska, powinno dać wiele do myślenia ekipie żegnanej z ulgą, bez żalu.
Może to jest inaczej, i te „oklaski na prawicy i lewicy” w UE świadczą o tym, że Tusk jest uważany za wygodniejszego partnera, bo bardziej uległego?
W zjednoczonej Europie dialog jest najskuteczniejszym narzędziem osiągania celów, a tzw. wzdęcie godnościowe izoluje, nawet naraża na śmieszność. Nie można uprzedzeń właściwych dla przedwojennej Polski, okrążonej przez wrogie mocarstwa, przenosić w świat Unii Europejskiej i przyjaznej wreszcie geopolityki XXI wieku. Inne są reguły skuteczności, łamane przez Kaczyńskich na każdym kroku. Choćby to, że najpierw trzeba po cichu uzgadniać, szukać sojuszników, dopiero potem ogłaszać. Sięganie po weto jest oznaką słabości, niezdolności pozyskania sojuszników, a nie siły.
Ale Polska nie skorzystała w Unii z weta.
Unia kilkakrotnie stawała wobec polskiego weta albo miała przekonanie, że zawetujemy. Pamiętam, że siedziałem kiedyś w międzynarodowym towarzystwie, w którym panował nastrój „jak tu się odwinąć Polakom”, gdy przyszła wiadomość, iż wetujemy obniżkę VAT na niektóre usługi, co okazało się nieporozumieniem zawinionym przez niekompetencję Ministerstwa Finansów. Nie ma takiej możliwości, by rządy Jarosława Kaczyńskiego, z Giertychem i Lepperem, budowały dobry wizerunek Polski. Byliśmy krajem specjalnej troski w Europie. Trudno czuć sympatię do państwa, które ciągle podkreśla swoją odrębność i traktuje Europę jako źródło zagrożeń.
Kto mówił o Europie jako o źródle zagrożeń?
Niestety, prezydent Polski w swoim słynnym orędziu, raczej partyjnym klipie, kiedy straszył gejami i niemieckimi kolonizatorami.
To chciałby pan małżeństw homoseksualnych w Polsce?
Nie chciałbym importu obyczajowych nowinek, które nie przystają do naszej wrażliwości i kultury. W kwestiach światopoglądowych trzeba trzymać Europę na dystans. Nie uśrednimy Europy, w której są Holandia i Szwecja, a z drugiej strony Polska, Irlandia i Malta. Nie ma takiej potrzeby, jeśli Unia ma być wartością dodaną, i nie ma takiego traktatowego zagrożenia. I to się udaje, chyba że sami prowokujemy, jak wtedy, gdy europoseł Giertych zestawiał aborcję z Holokaustem. Prowokując, zapraszamy wycieczki na własny teren.
Z całym szacunkiem, ale europoseł Giertych jest raczej folklorem.
Był niestety, wraz z Samoobroną, uczestnikiem koalicji rządzącej. Przez dwa lata takie było oficjalne oblicze Polski, stawiając nas wobec problemu, czy i jak je retuszować. Galeria osobliwości w Parlamencie Europejskim, zawsze żywa, nasycona była Polakami.
Co, pana zdaniem, przegraliśmy w ostatnich ponad dwóch latach w Unii?
Na przykład wspólną politykę energetyczną. Nie wystarczy deklarować, ni z gruchy, ni z pietruchy, trzeba teren przygotować. Przy wtórze sloganów o solidarności energetycznej Unia skręciła realnie w stronę niewygodnych dla nas ambicji w zakresie walki z ociepleniem klimatu. Tyle, że w tej sprawie zawiniła nie tylko nasza samoizolacja i konfliktowość.
Tylko kto?
Bułgaria i Węgry flirtują z Gazpromem, idąc śladami kanclerza Schrödera i kilku zachodnich koncernów. Nie mamy takiej siły, by przełamać narodowe egoizmy. Jako uczestnik wspólnej gry Polska jest wciąż na dorobku, choć oczekiwania wobec największego z nowych krajów były spore.
Jaka jest pozycja Polski w grupie nowych państw Unii?
Odzyskujemy markę po zmianie rządu. Wcześniej premier Kaczyński i tu narobił zamieszania. Sporo czasu upłynie, zanim cieplejszy klimat przełoży się na konkrety, zanim wróci marka solidności i przewidywalności. Sporo zależy od jakości administracji wystawionej w kierunku Brukseli, bo w jej rękach są nasze codzienne, prozaiczne interesy.
Tak jak Mikołaj Dowgielewicz, szef UKiE, który jest jednocześnie na urlopie bezpłatnym w Unii?
Traci na tym finansowo, stawiając do dyspozycji rządu pozyskaną wiedzę.
Przepraszam bardzo, ale takie postępowanie się kłóci z moim wyobrażeniem misji publicznej.
Gdybyśmy byli od 50 lat krajem zakotwiczonym w Unii, mielibyśmy bogaty zasób ludzi eurokompetentnych. Takich, którzy przetarli szlaki w Brukseli, utrwalili kontakty, pozyskali nieformalne znajomości uzupełniające profesjonalny warsztat. Ale tego jeszcze nie mamy. Śladem innych krajów na dorobku sięgamy po takich ludzi jak Dowgielewicz.
To strasznie niedouczeni jesteśmy.
Uczymy się, to fakt, ale uczymy się szybciej niż inni. Unia Europejska to skomplikowany mechanizm. Wolniej się wspinamy, niestety, w unijnej hierarchii, bo Polacy potrafią sobie wzajemnie podstawiać nogi.
Wydaje mi się, że jest pan zwolennikiem wizji Polski w Unii niczym grzecznej dziewczynki, z którą nikt się nie liczy. Tak?
Nie. Jestem zwolennikiem Polski skutecznej i respektowanej. Zdolnej powtórzyć sukces Hiszpanii, może nawet Irlandii.
A Hiszpania się awanturowała?
Awanturowała się. Z umiarem, szanując reguły gry. Dlatego się dorobiła!
Janusz Lewandowski, ekonomista i polityk. Jako jeden z filarów środowiska gdańskich liberałów zakładał w 1990 r. Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego był pierwszym przewodniczącym. Współautor programu powszechnej prywatyzacji, w latach 1991-1993 był ministrem przekształceń własnościowych. Trzykrotnie był posłem na Sejm (z list KLD, UW, PO), od 2004 zasiada w Parlamencie Europejskim, do 2007 był przewodniczącym komisji budżetowej.