Gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, partia Donalda Tuska zdobyłaby w nich 315 mandatów. Mogłaby nie tylko rządzić samodzielnie, odrzucać weto prezydenta, ale i dowolnie zmieniać konstytucję.
PiS przypadłaby w udziale rola słabej opozycji. Partia Jarosława Kaczyńskiego z 17-procentowym poparciem zdobyłaby 112 mandatów. Przy miażdżącej przewadze Platformy niewiele mogłaby w Sejmie zdziałać. Ostatnią partią, która wprowadziłaby swoich przedstawicieli do Sejmu, byłby SLD. Lewica miałaby 31 mandatów. Ostatnie dwa miejsca w Sejmie zajęliby posłowie mniejszości niemieckiej.
To jednak sytuacja czysto teoretyczna, bo następne wybory parlamentarne odbędą się dopiero w 2011 roku i nie wiadomo, jak wtedy będzie się kształtowało poparcie dla partii politycznych.
Na razie jednak partia Donalda Tuska utrzymuje ogromną przewagę nad politycznymi konkurentami. I nie ma żadnych sygnałów, że ta sytuacja może się zmienić. Przeciwnie, po ostatnim, ciepłym orędziu premiera poparcie dla partii rządzącej wzrosło o 2 punkty procentowe w stosunku do badania sprzed dwóch tygodni.
Media co prawda zaczynają narzekać, że rząd niewiele robi, aby rozwiązać najpoważniejsze problemy, np. opanować kryzys w służbie zdrowia. Obywatele jednak ciągle obdarzają rządzących kredytem zaufania. I nawet zapowiedź prywatyzacji szpitali nie odbiła się negatywnie na poparciu dla PO.