– To była najtańsza kampania w historii miasta, na jej przeprowadzenie wydaliśmy tylko 5,5 tys. zł – mówi Dariusz Joński, pełnomocnik inicjatora referendum i szef klubu radnych SLD w radzie miejskiej. – Najwięcej kosztowały wymagane ordynacją ogłoszenia prasowe, a ponadto kupiliśmy 10 stolików, 50 podkładek pod listy referendalne, 4 megafony, 100 odblaskowych kamizelek po 3,5 zł, plakaty, długopisy i papier kserograficzny.
O tym, że akcja sojuszu zakończyła się pełnym sukcesem jest przekonany radny Jarosław Berger. – Nie ma takiej możliwości, by co czwarty podpis był wadliwy. Referendum będzie, ale kiedy? Wszystko zależy od pracy urzędników wojewody.
30 dni ma komisarz wyborczy na sprawdzenie głosów, a potem tydzień na ogłoszenie terminu referendum. Może to jednak zrobić szybciej. W grę wchodzą pierwsze trzy niedziele 2010 roku. Działacze sojuszu obawiają się tylko pierwszego możliwego terminu – 3 stycznia, bo nie wszyscy łodzianie wrócą do miasta po sylwestrze, a wielu nie będzie się chciało ruszyć z domu po noworocznych balach. – O kolejne dwa terminy się nie obawiamy – mówi Joński. – Nie będzie nam przeszkadzało, że w drugą niedzielę odbędzie się zbiórka pieniędzy na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, bo tego dnia ludzie wyjdą z domów i na pewno spełnią obywatelski obowiązek. O powodzeniu lub nie referendum zadecyduje frekwencja, będzie ważne gdy do urn przyjdzie 112 tysięcy łodzian. Powodem dla którego sojusz chce odwołać prezydenta jest – jak twierdzą działacze – nieudolne zarządzanie miastem.
Wiceprezydent Włodzimierz Tomaszewski na akcję SLD odpowiada. – Na złość babci chcą sobie odmrozić uszy, bo miasto się rozwija, ale z powodu takich przedsięwzięć politycznych jest źle postrzegane na zewnątrz. Zarzuty pod adresem prezydenta są nieprawdziwe.
Urząd prezydencki szacuje wydatki związane z przeprowadzeniem referendum na milion złotych, a SLD twierdzi, że miasto wyda na odwołanie prezydenta nie więcej niż połowę tej sumy, a pieniądze w dużej części trafią do mieszkańców zasiadających w komisjach.