Wiele wskazuje na to, że przed drugą turą wyborów na Ukrainie rzeczy, które wcześniej były niemożliwe, nagle stają się możliwe. Rząd w Kijowie, na czele którego stoi blisko związany z prezydentem Wołodymyr Hrojsman, oświadczył nagle w środę, że cena detaliczna gazu zostanie obniżona. Premier tłumaczył, że o obniżenie cen wnioskowała państwowa spółka Naftohaz i że rząd jedynie poparł tę propozycję. Tego samego dnia spółka poinformowała, że już od 1 kwietnia Ukraińcy zapłacą za metr sześcienny gazu nie jak dotychczas 8,55 hrywny, ale 8,38 (równowartość 1,2 zł).
Obniżka ta ma raczej znaczenie symboliczne, gdyż w ciągu ostatnich pięciu lat gaz zdrożał aż dziewięciokrotnie (w 2013 r. metr sześcienny kosztował około 0,92 hrywny). Od ponad trzech lat Ukraina nie kupuje surowca od Gazpromu, tylko sprowadza go z UE.
Na podwyżkę ceny gazu nalegał też Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który od lat kredytuje Ukrainę. Podwyżka przerosła tak wielu Ukraińców, że cena gazu stała się częścią kampanii wyborczej przeciwników Poroszenki.
Ekscentryczny radykał Ołeh Liaszko rzucał nazwiskami osób, które musiały odciąć się od rury gazowej i pozostać w nieogrzewanych domach, bo nie miały z czego zapłacić. Z kolei Julia Tymoszenko wymachiwała rachunkami mieszkańców różnych ukraińskich miast, które obciążają budżet domowy wielu Ukraińców i często są nie do udźwignięcia. Trudno się dziwić, gdyż średnia krajowa pensja w kraju wynosiła w lutym 9,4 tys. hrywien (około 1,3 tys. zł).
Najgorzej mają najstarsi, gdyż średnia emerytura w kraju wynosi zaledwie równowartość 360 zł (a minimalna zaledwie 1,5 tys. hrywien – około 210 zł). Tymczasem w lutym ukraiński urząd statystyczny podawał, że średni miesięczny koszt usług komunalnych w kraju wynosił 2,6 tys. hrywien. Tym najbiedniejszym i bezrobotnym państwo pokrywa część kosztów w ramach dotacji państwowej, ale statystyki pokazują, że to nie rozwiązuje problemu.