W weekendowym wydaniu „Rz" nie ma ani słowa o najważniejszym wydarzeniu politycznym ostatnich miesięcy – o warszawskim referendum. Powód? Cisza wyborcza.
Choć sprawą tą żyje stolica niemal 40-milionowego państwa, choć dotyczy losu wiceszefowej rządzącej Polską od sześciu lat Platformy Obywatelskiej, choć wynik referendum może mieć ogromny wpływ na kształt naszej sceny politycznej, z powodu archaicznych przepisów nie możemy o nim dziś pisać. 1,3 mln uprawnionych do głosowania zastanawia się, czy wziąć w nim udział i jaki oddać głos, politycy czekają na jego wynik z niecierpliwością, sprawa zajmuje z pewnością wszystkich zainteresowanych życiem publicznym, jednak – przynajmniej oficjalnie – media muszą na ten temat milczeć.
Przepis o ciszy wyborczej w dobie 24-godzinnych telewizji informacyjnych, Facebooka i Twittera jest nie tylko przestarzały, ale przede wszystkim pełen hipokryzji. Bo uderza w prawo zwykłych obywateli do informacji.
Powiedzmy szczerze – politycy i dziennikarze i tak przed końcem ciszy wyborczej wymieniają się informacjami, szacunkami, przeciekami z firm badawczych przygotowujących sondaże tzw. exit polls. W czasie wyborów prezydenckich w 2010 r. dziennikarze relacjonowali rzekomy wyścig żużlowy, gdzie pod nazwiskami sportowców kryły się informacje, ile procent głosów zebrali Jarosław Kaczyński czy Bronisław Komorowski. Podobnie było w 2011 r., gdy nagle najpoważniejsi komentatorzy podawali informacje o... cenach warzyw na targu.
– Ostatnie wybory prezydenckie we Francji pokazały, że przepisów o ciszy wyborczej nie da się wyegzekwować. Miliony Francuzów korzystających z nowoczesnych mediów w czasie rzeczywistym mogły dowiedzieć się o cząstkowych wynikach wyborów – mówi „Rz" Eryk Mistewicz, znawca francuskiej polityki.