– Nasi politycy powinni budować kraj, a nie swoje portfele – powiedział dziennikarzom jeden z demonstrantów w Bagdadzie.
Od wtorku najpierw stolicą kraju, a potem i kolejnymi pięcioma miastami wstrząsnęły nagle rozruchy, które zamieniły się w krwawe pogromy. Siły bezpieczeństwa, nie potrafiąc zapanować nad ulicami, zaczęły strzelać ostrą amunicją wprost do manifestantów. Niektóre manifestacje ostrzeliwane były przez wojskowych snajperów. Do niedzieli zginęły co najmniej 102 osoby. Rannych jest od tysiąca do 3,5 tys., nie wiadomo ilu jest aresztowanych.
„Rodziny zabitych w manifestacjach otrzymają takie zasiłki i pomoc, jakie dostają rodziny żołnierzy, którzy zginęli na froncie" – zapowiedział iracki rząd na swoim nocnym posiedzeniu. Na razie udało mu się uspokoić stolicę kraju, w której zniesiono godzinę policyjną – mimo że na wschodnich przedmieściach jeszcze trwały starcia.
Rozruchy wybuchły niespodziewanie dla wszystkich. Korespondenci w Bagdadzie podkreślają, że manifestacje nie były ani inicjowane, ani koordynowane przez jakiekolwiek partie polityczne. W Nasirii demonstranci zresztą spalili siedziby większości z nich. „Ulica połączyła ludzi pomimo dzielących ich barier etnicznych i religijnych" – zauważył jeden z korespondentów.
Tłumy młodzieży wyszły manifestować przeciw bezrobociu, nieodbudowywaniu infrastruktury, a przede wszystkim przeciw korupcji wśród rządzących. Manifestanci „są z pokolenia, które nie pamięta Saddama Husajna. Widzieli amerykańską okupację, a teraz nie rozumieją, dlaczego sytuacja się nie polepsza, mimo że już dwa lata temu rozbito ISIL w Iraku", tłumaczył jeden ze starszych mieszkańców Bagdadu. Mimo zwycięstwa w kraju nic się nie dzieje: nie odbudowywane są drogi, większość gospodarstw domowych nadal nie ma prądu, a nawet wody czy kanalizacji. – To nie są manifestacje przeciw obecnemu rządowi, poprzedni był równie zły – dodał bagdadczyk. Obecnie rządzi proirański i niechętny USA premier Adil Abdul Mahdi.