Najlepsze scenariusze pisze życie. To wyświechtane powiedzenie zawsze znajduje potwierdzenie na ekranach kin. Losy znanych osób dostarczają scenarzystom dramaturgii i są frekwencyjnym wabikiem. Kino ożywia pamięć o nich. Może przypomnieć ich twórczość, ukazać nowe spojrzenie na życiorys i dorobek. Tyle tylko, że widzowie nie chcą oglądać cukierkowych historii, ale bohaterów z krwi i kości, także z wadami. Dlatego scenarzysta filmu biograficznego czy osnutego na biografii nieuchronnie wchodzi w kolizję z ludźmi, których taka opowieść może bezpośrednio dotyczyć.
Jeszcze inny, choć niedaleki przypadek stanowi historia filmu „Pan T." – komediodramatu o pisarzu żyjącym w Warszawie lat 50. Jego twórcy zapewniali, że ich dzieło jest tylko luźno inspirowane życiem Leopolda Tyrmanda. Ale syn pisarza, Matthew Tyrmand, groził im pozwem. Uznał bowiem, że film jest adaptacją „Dziennika 1954" i jego ojca. I jako spadkobierca praw do jego twórczości nie wyraził na nią zgody.
W debacie towarzyszącej premierze „Pana T." znów pojawiło się pytanie, co jest ważniejsze – wolność twórcy czy prawa przysługujące osobom mniej lub bardziej związanym z portretowanymi bohaterami.
Trzy postaci w jednej
Podobne głosy zdarzały się wielokrotnie, choćby w przypadku biografii „Jestem najlepsza. Ja, Tonya" o łyżwiarce figurowej Tonyi Harding czy niedawnego „Pewnego razu... w Hollywood", gdzie pojawia się na ekranie postać Romana Polańskiego. I często na słowach się kończy. Filmowcy czerpią z życia prawdziwych osób, także tych budzących kontrowersje. Wprawdzie przed amerykański sąd trafiła sprawa filmu „Wilk z Wall Street", ale ten przychylił się do racji producentów. Proces o zniesławienie wytoczył im Andrew Greene – jeden z partnerów biznesowych maklera Jordana Belforta. To właśnie na bazie wspomnień Belforta (wcielił się w niego Leonardo DiCaprio) powstał film, który w satyryczny sposób opowiadał o patologii w firmie Stratton Oakmont.
Greene, były pracownik firmy, rozpoznał siebie w postaci Nicky'ego Koskoffa. Żądał 25 mln dolarów za zrujnowany wizerunek i karierę od producentów. Po ciągnącym się cztery lata procesie przegrał, m.in. dlatego, że filmowy bohater nosił inne nazwisko, miał inną historię życia i zatrudnienia, a według sądu nie ulegało wątpliwości, że filmowa postać nosiła cechy trzech różnych osób. Greene nie dowiódł też, że twórcy działali w złym zamiarze wobec niego.