Gdy pod koniec zeszłego roku pierwsi mieszkańcy Wuhan zaczynali zarażać się koronawirusem od pacjenta zero, w polską debatę publiczną jak meteor wpadła piosenka młodego rapera Maty „Patointeligencja". Opisywał w niej życie uczniów warszawskiego liceum, wyścig szczurów, alkohol, narkotyki, seks i generalnie wszystko, przed czym rodzice chcieliby uchronić swoje dorastające dzieci. Ale Mata nie gloryfikował otaczającej go rzeczywistości, opisywał ją raczej z goryczą, z utworu przebijał młodzieńczy smutek i brak poczucia sensu świata, jaki zbudowali młodym rodzice.
Utwór wywarł spore wrażenie. Do dziś obejrzano go na YouTubie 40 mln razy (na Spotify dodatkowo odtworzono go niemal 20 mln razy). Ale wywołał wtedy też ożywioną, choć krótkotrwałą dyskusję. Duża część prawicy postanowiła wykorzystać fakt, że Mata jest synem prof. Marcina Matczaka, znanego prawnika zaangażowanego w krytykę poczynań PiS związanych ze zmianami w sądownictwie. Politycy PiS pisali więc o zdegenerowanych elitach i ich dzieciach. Prof. Krystyna Pawłowicz oburzała się na to, że w elitarnym warszawskim liceum Batorego szerzy się demoralizacja. Również sporo konserwatywnych komentatorów drwiło z „elit III RP", które nie potrafiły wychować własnych dzieci. To o tyle ciekawe, że Mata rapował wcale nie o świecie jakiejś lewicowej kontrkultury, lecz o absolwentach katolickich przedszkoli i gimnazjów.
Jako jeden z niewielu Tomasz Terlikowski, zresztą w felietonie na łamach „Plusa Minusa", zwracał uwagę na to, że to wcale nie świat warszawskich elit, ale głos pokolenia – również z innych miast, często nawet tych mniejszych, przez które przechodzi obyczajowe tsunami. I podkreślał, że Mata opisał po prostu świat, jaki zbudowaliśmy własnym dzieciom, młodszemu pokoleniu, że opisał pustkę, którą otrzymali w spadku. I że dotyczy to w równym stopniu dzieci z domów liberalnych, prawicowych, katolickich i postępowych.
Twarze systemu
Piosenka Maty przypomniała mi się kilka dni temu, gdy o gwałtownych protestach po wyroku Trybunału Konstytucyjnego rozmawiałem z jednym z polityków PiS. Opowiadał mi, jak tłumaczył części działaczy starszego pokolenia, że na ulicach nie protestuje mityczny motłoch, ludzie nie wiadomo skąd czy wrogowie narodu i tradycji. Pokazywał im, jak w mediach społecznościowych czerwony piorun, symbol protestów, pojawiał się na profilach synów i córek prawicowych polityków, katolickich działaczy czy konserwatywnych intelektualistów. Na profilach bliskich osób, których nigdy z lewicą by się nie skojarzyło. W ten sposób do niektórych w PiS dotarło, że to nie protest jakiejś lewicowej ekstremy, bananowej młodzieży ze zblazowanych domów wyższej klasy średniej, lecz w pewnym uproszczeniu protest ich własnych dzieci, dzieci ich znajomych czy dzieci ich wyborców. I choć kierownictwo strajku kobiet to wciąż lewicowa ekstrema, na ulice wyszło nowe pokolenie – to, które rok wcześniej opisywał Mata – by wyrazić generalnie swoją niezgodę.
Bo rzeczywiście jednym z najciekawszych rysów protestów, które odbywają się od kilkunastu dni, jest ich wymiar pokoleniowy. I trochę tak jak w piosence Maty: „Zacząłem tu robić te rapy, bo miałem już k***a tak dość tego ciepła i piękna", a zakończył ją słowami „I pie***lę mamę i tatę za to, że oddaliby mi nerki, wątroby i serca". W pewnym sensie raper przewidział dzisiejszy bunt, pokoleniowy sprzeciw wobec państwa dobrobytu, w którym jest zbyt dużo „ciepła i piękna", że aż brak poczucia sensu i poczucia wolności.