– Cała jesteś piękna, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy. Dwoje twoich piersi jak dwoje sarniąt, bliźniąt gazeli, pasących się między liliami.
– Otworzyłam memu miłemu, ale mój miły odwrócił się i odszedł. Życie mnie odbiegło na słowa jego – wstała i zaczęła powoli zmierzać w jego stronę, nie przestając mówić. – Szukałam go, alem go nie znalazła, wołałam go, ale nie odpowiedział.
Teraz poczuł, że zapach nardu pochodził od niej. Był tak intensywny, że musiała się chyba wcześniej wykąpać w olejku, którego nawet najbogatsze z jego poddanych używały tylko przy najważniejszych świętach, uważnie odmierzając każdą kroplę. Ale on czuł tylko chłód nadchodzącego zwycięstwa.
– Twoja postać podobna jest palmie, twoje piersi palmowym gronom. Rzekłem sobie: chciałbym wspiąć się na palmę, uchwycić się jej gałęzi, a będą twoje piersi jak grona winnicy, zapach twego oddechu jak woń jabłek.
Stała przed nim. Usłyszał szczęknięcie klamry. I po minucie raz jeszcze.
– Zdjęłam swoją suknię, jakże mi ją wkładać? Mój miły sięgnął ręką przez otwór u drzwi, a wnętrzności moje zadrżały ku niemu.
Patrząc w jej twarz, dopiero teraz zobaczył ją wyraźnie, pomyślał, że ma za duży nos. Jego lodowaty uśmiech sprawił, że zadrżała.
– Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro moja. Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym.
Ten jeden jedyny raz, będąc nagą, poczuła się bezbronna. Niemal poczuł do niej sympatię, kiedy, pozostając w grze, przyznała się do przegranej.
– Uciekaj, mój miły. Bądź podobny gazeli albo jelonkowi na balsamicznych górach.
Jeszcze tego wieczoru napisał do swojego przyjaciela. Biednego, słabego Marka Antoniusza:
„Wiedz, że przeceniasz Kleopatrę. Może ci przynieść jedynie zgubę. Przyjmij proszę moją radę – najrozsądniej będzie ją zabić".
Zorientował się, że wschodni uczeni powiedzieli, co mieli do powiedzenia, i od dłuższej chwili w sali tronowej panuje pełna skrępowania cisza. Po ich twarzach poznał, że swoim milczeniem wzbudził wątpliwości we wschodnich sercach. Uśmiechnął się.
– To wszystko jest niesamowicie ciekawe. Chętnie poznam dalszy ciąg tej historii.
Przestał o nich myśleć, jeszcze zanim wyszli z pałacu. Kiedyś Kleopatry, teraz noworodki. Na starość wszystko robi się prostsze i marniejsze. Wiedział, co zrobi. Ale podejmie ten krok tylko ze względu na doradców i postara się o nim jak najszybciej zapomnieć. To nie będzie nawet zwycięstwo. Na starość jest już tylko konieczność.
* * *
Zachariasz opuszczał tego dnia pałac z dziwnym niepokojem. Miasto się nie uspokoiło, przeciwnie. Po zamknięciu bram kipiało jeszcze gwałtowniej. Nie zamieszkał na dworze na wyraźne polecenie króla, który chciał mieć kogoś zaufanego po drugiej stronie. Tam, gdzie zamiast fałszywej czci panowała szczera nienawiść. Był okiem i uchem Heroda w Świętym Mieście. Przekazywał mu plotki, relacjonował nastroje. Mówił zawsze otwarcie, nie zawijał złych wieści w pochlebstwa i zdobył tym sobie sympatię Heroda. A do tego szczerze lubił rolę, jaka przypadła mu w sztuce o jego rządach. Dopiero poza murami pałacu upewniał się, że służy właściwemu panu. Codziennie krążył po Jerozolimie, widział, jak z każdym miesiącem pięknieje i rośnie, staje się wspanialsza i bogatsza niż w czasach Salomona. Tym bardziej oburzała go nienawiść, jaką lud czuł do króla. Zaślepiona starymi proroctwami pogarda.
Oni wszyscy nie rozumieli tego, co chyba tylko Herod i Zachariasz byli w stanie pojąć. Że czas proroków minął. Od pięciuset lat ich miejsce zajmują rozhisteryzowani krzykacze. Dalsze czekanie byłoby szaleństwem. Trzeba żyć, budować, pogodzić się z Rzymem i światem. Był tego pewny jeszcze, gdy rano przekraczał próg pałacu. Ale teraz błąkał się ulicami Jerozolimy, nie wiedząc, czemu boi się wrócić do domu. Do spokojnej i ufnej Rut i małego Szymona, który od trzech miesięcy był jego dumą i dowodem, że Najwyższy pobłogosławił drogę, którą szedł.
Szedł tak dobrze sobie znanymi, wąskimi ulicami, ale zupełnie inaczej niż zwykle. Nie rejestrował, nie zapamiętywał, a przede wszystkim nie utwierdzał się w słuszności swojej drogi. Słuchał głosów, które teraz brzmiały dla niego zupełnie inaczej niż rano, kiedy po otwarciu bram Jerozolima postanowiła się zbuntować w śpiewie, tańcu i okrzykach. Na dziedzińcu pogan, przed Świątynią wzniesioną przez Heroda tłum podzielił się na kilka grupek. Każda skupiona wokół któregoś z Mówiących. Przypomniał sobie, jak bardzo ich słowa i gesty fascynowały go, kiedy ojciec pierwszy raz wziął go ze sobą do Jerozolimy. Miał sześć lat i droga z Betlejem do Miasta Świętego strasznie mu się dłużyła. Stopy bolały go od marszu, głowa od słońca. Ale wszystko zniknęło, kiedy ojciec posadził go na swoim karku, żeby mógł nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć, jak w tych chudych i obdartych, wrzeszczących w niebogłosy ludziach płonie nadzieja Izraela.
Mówili to samo co dzisiaj, choć jeszcze nie tak głośno i pewnie jak teraz. Krzyczeli, tańcząc w miejscu, chwiejąc się na wszystkie strony, machając rękami, bo podobno – tak twierdził jego ojciec – wtedy łatwiej jest im przywołać z pamięci wszystko, co mają do powiedzenia. Byli jednym ze swoim krzykiem, a krzyk ten był też jeden, choć na tyle różnych rozkładał się imion i głosów. W tych zachrypniętych głosach chwała i cierpienie Izraela splatały się tak ściśle, że trudno było odróżnić jedno od drugiego. I te same, powtarzające się imiona, te, które powtarzali stojący przy Mówiących ich pomocnicy w przekrzykiwaniu tłumu: „Mesziach", „Emmanuel", „Jahweh sidqenu". Posłaniec, Syn Boży. Oczyści Jeruzalem z pogan, wolny od grzechu, narodzony z Dziewicy. Pychę grzeszników pokruszy jako naczynie garncarskie. A jednocześnie, na tym samym wydechu, z tych samych zdartych gardeł: wzgardzony i najpodlejszy z mężów, mąż boleści, znający niemoc. Zraniony za nieprawości nasze, starty za grzechy nasze.
Tego wieczoru krzyk spłynął ze szczytu wzgórza Moria i osnuwał całe miasto, jak kilka godzin wcześniej dym z ołtarzy ofiarnych. Zachariasz szedł jego śladem, w dół miasta. Cytry, bębny i oklaski dobiegały z niemal każdego domu. To już było coś więcej niż bunt. To miasto na coś czekało. Przeraził się myślą, że po raz pierwszy od tylu lat chciałby się przyłączyć do tego wielkiego, niekończącego się oczekiwania. I jeszcze te wschodnie gaduły. Podobnie jak Herod, nie rozumiał większości z tego, co mówili. Ale w przeciwieństwie do króla słyszał w tej chwili pieśń, jaką stało się tej nocy Jeruzalem. Rozpoznał w niej melodię tamtych, niezrozumiałych, wschodnich zdań.
Położył się do łóżka i zwinął w kłębek, podobnie jak zwykł to robić jego król. Rut spała, ale małego Szymona obudził swoim niezdarnym wejściem. Zaczął więc go tulić i uspokajać, chociaż czuł, że nie ma to sensu, bo dziecko czuło jego własny strach. A może udzielał mu się niepokój miasta. Żona Zachariasza wstała z łóżka, uśmiechnęła się do męża i przystawiła synka do piersi. Ale ten nie mógł się uspokoić. Może czegoś się przestraszył, a może też na coś czekał. W jego płaczu, jak we wszystkim tej nocy, słychać było wołanie.
Zachariasz siedział na łóżku, próbując się uspokoić. To nic, powtarzał sobie, że to wszystko zaraz się skończy. Jako posłuszny poddany swojego pana i panów jego pana uda się jutro do Betlejem na spis ludności. Zostanie tam kilka tygodni, Herod chętnie przychylił się prośbie swojego wiernego sługi. Kiedy wróci, wszystko się uspokoi. Wszystko się zmieni. To ostatnie zdanie przeraziło go. Miał ochotę wyjść przed dom i krzyczeć z resztą miasta. Niech usłyszy go dziedziniec pogan, niech jego wrzask dotrze do pałacu Heroda. Niech usłyszą pieśń rozpaczy i nadziei. „Poddaję się, Jerozolimo". Przyłączył się do wołania, jakie wznosiło Jeruzalem. Teraz już cały Izrael czekał.
Poza Herodem, który krztusząc się z bólu, uśmierzał go odkrytym dziś, przywołanym z przeszłości lekarstwem. Wspomnieniem dawnego zwycięstwa nad Kleopatrą. „Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro moja. Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym" – powtarzał, drapiąc się do krwi.
Korzystałem z prac Henriego Daniela-Ropsa oraz Romana Brandstaettera. Fragmenty „Pieśni nad pieśniami" w tłumaczeniu Czesława Miłosza