Opowiadanie Jana Maciejewskiego: Wigilia Heroda

Codziennie krążył po Jerozolimie, widział, jak z każdym miesiącem pięknieje i rośnie, staje się wspanialsza i bogatsza niż w czasach Salomona. Tym bardziej oburzała go nienawiść, jaką lud czuł do króla. Oni wszyscy nie rozumieli tego, że czas proroków minął. Od pięciuset lat ich miejsce zajmują rozhisteryzowani krzykacze. Dalsze czekanie byłoby szaleństwem. Trzeba żyć, budować, pogodzić się z Rzymem i światem. Był tego pewny jeszcze, gdy rano przekraczał próg pałacu.

Aktualizacja: 24.12.2020 18:11 Publikacja: 24.12.2020 00:01

„Zachariasz opuszczał tego dnia pałac z dziwnym niepokojem. Miasto nie uspokoiło się, przeciwnie. Po

„Zachariasz opuszczał tego dnia pałac z dziwnym niepokojem. Miasto nie uspokoiło się, przeciwnie. Po zamknięciu bram kipiało jeszcze gwałtowniej”. Na zdjęciu: widok na południe od murów Starej Jerozolimy, obok Wieczernika i Grobu Dawida, gdzie dziś na wzgórzu stoi bazylika Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny

Foto: Getty Images

W takie dni jak ten, kiedy wiał wschodni wiatr, gęste kłęby dymu z ołtarza ofiarnego spływały na całe miasto. Powoli, prawie nie rzednąc po drodze, rozchodziły się ze szczytu góry Moria, obejmowały najpierw twierdzę Antonię, strażnicę i rygiel Świątyni. Żołnierze pełniący wartę zakrywali wówczas usta i odwracali głowy na Zachód. Ze szczytu wieży Fazaela widzieli, jak dym docierał do bram Boleści i Efraima, a kiedy patrzyli na południe, znikał im sprzed oczu dom po domu, uliczka po uliczce, Syjon; od sadzawki i wieży Siloe aż do Bramy Źródlanej.

W pałacu króla wiatr ze wschodu stał się od pewnego czasu zapowiedzią niepokoju i chaosu. Przynosił ze sobą mieszankę zapachów palonego mięsa i kadzideł, wyjątkowo źle działającą na organizm Heroda. Dla służby był sygnałem każącym zwiększyć czujność, dla doradców – znakiem, że właśnie kończy się na parę godzin czas, w którym można było króla przekonać albo – zwłaszcza w ostatnim czasie – odwieść od podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Najbardziej jednak wschodniego wiatru bał się sam Herod. Od kilkunastu miesięcy jego nerki, doskonale utrzymujące dotąd w równowadze funkcjonowanie królewskiego ciała, zaczęły się buntować. Zamiast oczyszczać, sączyły do jego krwi tajemniczą truciznę. Wewnętrzną stronę ramion i ud pokryły swędzące ropnie, a nieznośny ból brzucha wywoływał nawet ledwo dla innych ludzi wyczuwalny zapach.

Przed zaduchem ofiarnego dymu chronił się w położonej w najgłębszej części pałacu komnacie. Każdy, kto teoretycznie mógłby tam wejść, wiedział, że jest to w tej chwili najgorszy z pomysłów. Tylko stojący przy drzwiach strażnicy mogli domyślać się, co dzieje się w środku. Słyszeli zduszone jęki, zawodzenia i przekleństwa. Te ostatnie rozpoznawali bardziej po intonacji głosu, bo wyróżnić poszczególnych słów nie byliby w stanie, nawet będąc wewnątrz komnaty. Nie widzieli natomiast – tego nikomu już nie wolno było ujrzeć – króla zdejmującego swoją piękną, błyszczącą jaskrawymi kolorami i wyszywaną złotymi nićmi szatę, kulącego się w białej tunice na środku wielkiego łoża. W takich chwilach życie w pałacu zamierało. Słychać było tylko szum fontann we wspaniałych, zaprojektowanych osobiście przez władcę Judei ogrodach i odgłosy ostrożnie stawianych stóp.

Ale nie dzisiaj. Akurat tego dnia miasto było głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej za panowania króla Heroda, a zapach składanych w najświętszym miejscu Izraela ofiar zdawał się jeszcze dodatkowo pobudzać sunące wąskimi uliczkami tłumy. Wrzaski kupców przywołujących klientów do ich straganów, nosicieli wody dźwigających na ramieniu swoje bukłaki, okrzyki powitania dawno niewidzianych krewnych, śpiewy i bicie w bębny spontanicznie wybuchające co chwilę we wszystkich zaułkach układały się w jedną, bezładną, dobiegającą do uszu władcy melodię. Przerażająco współbrzmiącą z tym, co działo się z jego ciałem. To była muzyka tego samego, skierowanego przeciw niemu buntu. Najbardziej przebiegły z zamachów na jego rządy.

Jerozolima, krzycząc i śpiewając, sprzeciwiała się w jedyny akurat w tym momencie dostępny sposób temu, co z nią robiono. „Traktują nas jak bydło, myślą, że jesteśmy zwierzętami, które można policzyć i oznaczyć" – szemrała po otwarciu oczu. Ale już chwilę później święte miasto postanowiło sobie, że w odpowiedzi na spis ludności, jakiemu Rzym postanowił poddać naród wybrany, będzie dziś tak ludzkie, indywidualne i swoje własne, jak to tylko możliwe. Wyszło na ulicę, otwarło swoje siedem bram na powitanie przybyszów z wysoko podniesioną głową. W tym tłumie każdy próbował pozostać sobą, osobną cząstką wybranego ludu. Jednym z tych, na których spoczęło spojrzenie Elohim. Stąd krzyki i śpiewy, a nawet jęki skazańców wędrujących pod eskortą strażników na miejsce Trupiej Głowy były tak przeraźliwie własne i donośne. Każdy z nich chciał zostać usłyszany przez resztę, odróżnić się i wybić na pierwszy plan.

Herod zatykał uszy zaciśniętymi pięściami na próżno. To było jeszcze bardziej beznadziejne niż rozdrapywanie cieknących ropą ran, rozjątrzało zarówno słuch, jak i dumę. Wiedział, że to nie przeciwko Rzymowi buntował się tłum. August był daleko, pozostawał jedynie twarzą losu, nagiej siły. Nieważne skąd przychodził jej cios, z Babilonu, Egiptu czy Italii, dla ludu obietnicy była zawsze jednym i tym samym. Próbą i karą, a przede wszystkim dowodem, że został wybrany między narodami. Im większy ucisk, tym bardziej rosła nadzieja na przyszłą pomstę i chwałę.

„Jestem dla nich wszystkim, co potrafią nienawidzić" – myślał ich król. Idumejczyk, obcy, morderca, królik. Popychadło Rzymu. Karykatura Salomona. Znał wszystkie te określenia z pierwszej ręki. Miał rację, nie dowierzając swoim dworzanom, kiedy przeszło trzydzieści lat temu, rozpoczynając swe rządy, dopytywał ich, co myśli o nim ulica. Odpowiadali zbyt długo i głośno, a on nigdy nie lubił zbędnego hałasu. Dlatego raz na jakiś nakładał dziurawą, brudną suknię i wyruszał w poszukiwaniu prawdy. Zagadywał żebraków i samozwańczych proroków, sprzedawców daktyli i prostytutki, z pokorą, wysłuchawszy wcześniej ich nauk, podpytywał faryzeuszy i saduceuszy. Odpowiedź za każdym razem brzmiała podobnie. I dzisiaj miasto mówiło to samo, tyle że głośniej.

Atak powoli mijał, dymy znad Świątyni rozwiewały się, trzeba powoli wracać. Zachariasz, jeden z trzech najbliższych doradców, czekający pod drzwiami komnaty zobaczył króla osłabionego, ale gotowego do działania.

– Panie, trzech obcych czeka na ciebie. To może nie być ważne, ale lepiej poświęcić chwilę.

– Po co mam na nich patrzeć? – nie wyrównał jeszcze oddechu, ropnie opatrzył przed chwilą oliwą, było lepiej i wiedział, że musi nad sobą panować, ale jednak Zachariasz mógł zacząć od czegoś mniej wyprowadzającego z równowagi.

– Mówią dziwne rzeczy, ale nie wyglądają na szaleńców. Może po prostu nie jestem w stanie ich zrozumieć. Dużo obcych słów. Coś o gwiazdach i proroctwach.

– Daj mi spokój, Zachariaszu. Zajmijmy się czymś poważnym. Widzisz przecież, co się dzieje.

– Panie, oni wypytywali strażników o króla Żydów.

– Czy mam się spotykać z każdym wariatem, który o mnie pyta?

– Tylko że wydaje mi się... – Zachariasz stwierdził, że na wszelki wypadek zawiesi głos. – Oni chyba nie ciebie mają na myśli, panie.

Herod spojrzał na niego, próbując przywołać na usta chociaż blady uśmiech. W takich chwilach na jego twarz wracał cień dawnej urody.

– Ach, więc zaczyna się robić ciekawie. No dobrze. Chodźmy. Skąd pochodzą?

– Ze Wschodu, Panie.

– Chodźmy – powtórzył Herod, tym razem już innym tonem.

* * *

Tak dużo mówili, a on tak mało z tego wszystkiego rozumiał. Było tam coś o gasnących ogniach dobrego Ahura Mazdy i bogu zła, bezprawia i krzywdy, Ahra Manyu, który zawładnął światem. Z trudem trzymał nerwy na wodzy, wysłuchując cytatów z tajemnych pism Hebirów, zwojów Jesai, Henocha i Daniela. Bredzenia Zaratustry o wysłanniku Ahura Mazdy, który przyniesie zwycięstwo prawdy nad kłamstwem, miłości nad nienawiścią, omal nie wywołały wybuchu królewskiego śmiechu. A mędrcy najwyraźniej próbowali się przed nim popisać swoim oczytaniem. Wchodzili sobie nawzajem w słowo, dopowiadali szczegóły pozbawione znaczenia. Koniunkcja Jowisza i Saturna, gwiazdozbiór ryb. Znał dobrze to szaleństwo. Charczały nim ulice Jerozolimy, powtarzali je sobie nawet wieśniacy w Galilei. Czasami wydawało mu się, że on jeden jest na nie uodporniony, może dlatego, że miał za dużo prawdziwych problemów na głowie.

Zaniepokoiło go, kiedy przed rokiem dowiedział się, że nawet August zaczął wierzyć w jedną z wersji tego obłędu. W „Czwartej Eklodze" Wergiliusza, opowieści o dziecku, które przyniesie światu pokój i każe winnicom rodzić samym z siebie, lwu odpocząć pośród stada owiec, kozim wymionom da nadmiar mleka, a drzewom – owoców, zobaczył obraz swoich rządów. „Świat oszalał" – powiedział wtedy Zachariaszowi. Jeżeli nawet władca Rzymu zaczyna słuchać poetów, lepiej mieć się na baczności.

Od dobrych kilku minut nie dodawali już nic nowego, mnożyli tylko coraz słabsze dowody. A więc dziecko. Czy wszystko musi tak marnieć? Kiedyś miał prawdziwych wrogów. Trzeba będzie jednak na to jakoś odpowiedzieć, sam z siebie puściłby tych wariatów wolno, niech szukają wiatru na pustyni. Chyba tylko obecność doradców zmusi go do podjęcia jakichś kroków. Od dawna już o zabijaniu myślał ze znużeniem. Przemoc go męczyła, wbrew temu, co myślały ulice Jeruzalem i pustynie Judei. Kochał budować, nie zabijać. Wznosić pamiątki swoich rządów. Port, Świątynia, pałace – biel kamienia cieszyła jego oczy, czerwień krwi drażniła. Zwłaszcza od kiedy widział ją codziennie, zmieszaną z cieknącą z jego ran ropą.

Odpowiadał siłą tylko, kiedy to było konieczne. Kiedy jego słodka Mariamme zdradziła go z kimś, kto jej zdaniem był lepszy od króla. Gdy Arystobul buntował przeciw niemu kapłanów, kiedy ci z kolei słuchali go i zaczynali knuć przeciw rządom Idumejczyka; twierdzili, że skoro to oni składają ofiary Elohim, są Go najbliżej, lepiej od Heroda wiedzą, jak rządzić wybranym przez Jedynego ludem. Wyciągał miecz pewnym gestem, ale zawsze robił to niechętnie. I prawie za każdym razem bolała go również ich śmierć, choć nigdy nie dał tego po sobie poznać. To szalone miasto podchwyciłoby każdą oznakę jego słabości.

Słyszał już tylko melodię wschodniego bredzenia, myślami był daleko. Wyliczał swoich wrogów, przypominał sobie każde z dawnych zwycięstw. Z tym największym, nad Kleopatrą, na czele. Ten jeden raz naprawdę poczuł się królem. Wzniósł swój majestat ponad obelgi, sięgnął imion, które powtarzał sobie od trzydziestu lat jak jedyną, znaną mu modlitwę. Saul, Dawid, Salomon. Trzech królów, jedynych trzech prawdziwych władców tego dziwnego ludu, z jego wszystkimi obietnicami i wrzaskami. Żaden z nich nie przyniósł mu prawdziwego pokoju, każdy tylko rozniecał nadzieję i pragnienie chwały. I ten ostatni, tak przecież do niego podobny. Też wolał budować, niż walczyć, uprawiać politykę, zamiast czekać na cuda. Budował wspanialszą Świątynię, kazał sobie uszyć podobną szatę do tej, jaką Salomon zakładał tysiąc lat wcześniej. Błękitną jak niebo, ze złotym księżycem, czerwonym słońcem i srebrnymi gwiazdami. Ale to właśnie ona, podobna do tej, jaką również dzisiaj miał na sobie, męczyła i uwierała go najbardziej. Wciągała go w to tak obce jego naturze dziwactwo. Salomon chciał nią wyrazić, że jest omphalos, pępkiem świata, obrazem kosmosu. Herod próbował być obrazem Salomona, stawał się cieniem jego obłędu.

W Kleopatrze los podsuwał mu szansę na przewyższenie syna Dawida i Betszeby. Wykazania się rozwagą i mądrością tam, gdzie tamten poległ pod ciężarem pożądania. Córka faraona, dla której stracił głowę największy z królów Izraela, była tylko symbolem smutnego zmierzchu jego rządów. Nie wiadomo, co wyróżniało ją spośród setek pozostałych żon i nałożnic, dla których stawiał ołtarze cudzym bogom, rozdrażniał swój lud i zapominał o tym, że król musi panować przede wszystkim nad sobą samym. Chyba tylko pochodzenie, wspomnienie dawnej niewoli.

Herod wiedział, że Kleopatra chciała go zabić. A skoro to się nie udało, będzie próbowała go uwieść. Jej polityka miała zasmucająco monotonny charakter. W swoich posunięciach była jeszcze bardziej wyuzdana niż w gestach. Dlatego kiedy wychodził na jej spotkanie przez Złotą Bramę, ubrany w szatę Salomona, wiedział, że nie popełni jego błędu.

W półmroku jej namiotu paliła się tylko jedna pochodnia, pachniało nardem i kadzidłami. Teraz zacząłby się zwijać z bólu, ale wtedy stał nieruchomo i z kamienną twarzą. Strażnikom kazał czekać przed wejściem, ona po chwili milczenia, które żadne z nich nie było w stanie skrępować, odprawiła służące. W ciszy, która zapadła, słychać było tylko dochodzące od strony pustyni wycie szakali. – Niechaj wejdzie mój miły do swego ogrodu i niech zjada jego przewyborne owoce...

Tym razem milczenie trwało dłużej. Czekała. Nie na to, czy zrozumie, ale czy przyjmie zaproszenie do jej gry. Wiedziała, donieśli jej o tym szpiedzy, których wysłała na zebranie informacji o kolejnej ofierze, że pieśń, którą zaczęła cytować, w Izraelu znały na pamięć nawet dzieci. Śpiewano ją na weselach i podczas modłów. Nie miała pojęcia, dlaczego historię dwojga kochanków lud ten uznał za modlitwę i pieśń na cześć Boga, i to – kolejne dziwactwo – jedynego, w jakiego wierzył. Tam, gdzie chodziło przecież w tak oczywisty sposób o ciało, ci ludzie zdawali się widzieć tylko mistykę. Kolejną odsłonę i potwierdzenie złożonej im podobno obietnicy. Ale im mniej rozumiała, tym bardziej jej się to podobało.

Jeszcze bardziej ucieszyła się na przypuszczenie, że to Salomon, król, którego tak beznadziejnie próbował naśladować Herod, ułożył tę pieśń. Miała tu wszystko w jednym. Obrazi jego wiarę, sprowadzając modlitwę do tego, czym jej zdaniem była w rzeczywistości. A jednocześnie pobudzi pychę, kierując do niego słowa, których właściwym adresatem był prawdziwy król Izraela. Pieśń nie była specjalnie długa, a metafory i porównania, jakie się w niej pojawiały, bawiły ją do tego stopnia, że zapamiętała ją bardzo szybko.

Gdy ona czuła w ustach słodki smak zastawionych przez siebie sideł, Herod uparcie milczał. Niech myśli, że zdobyła przewagę. Skąd ta durna gęś miała wiedzieć, że wyznaczyła na pole bitwy miejsce, gdzie był najmocniejszy. Myśl, że pokona Kleopatrę i Salomona za jednym razem nadała brzmieniu jego głosu niezwykłą miękkość.

– Piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak Tirsa, wdzięczna jak Jeruzalem, groźna jak pułki pod chorągwiami – przystąpił do gry. Mówili na przemian, nie ruszając się ze swoich miejsc. Widział tylko zarys jej twarzy, nie dostrzegał ruchu warg, głos dobiegał do niego z oddali, sprzed tysiąca lat, z głębi tajemnicy Izraela.

– Wstałam, aby otworzyć memu miłemu i moje ręce opłynęły myrrą, z moich palców myrra kapała na klamkę zawory.

– Cała jesteś piękna, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy. Dwoje twoich piersi jak dwoje sarniąt, bliźniąt gazeli, pasących się między liliami.

– Otworzyłam memu miłemu, ale mój miły odwrócił się i odszedł. Życie mnie odbiegło na słowa jego – wstała i zaczęła powoli zmierzać w jego stronę, nie przestając mówić. – Szukałam go, alem go nie znalazła, wołałam go, ale nie odpowiedział.

Teraz poczuł, że zapach nardu pochodził od niej. Był tak intensywny, że musiała się chyba wcześniej wykąpać w olejku, którego nawet najbogatsze z jego poddanych używały tylko przy najważniejszych świętach, uważnie odmierzając każdą kroplę. Ale on czuł tylko chłód nadchodzącego zwycięstwa.

– Twoja postać podobna jest palmie, twoje piersi palmowym gronom. Rzekłem sobie: chciałbym wspiąć się na palmę, uchwycić się jej gałęzi, a będą twoje piersi jak grona winnicy, zapach twego oddechu jak woń jabłek.

Stała przed nim. Usłyszał szczęknięcie klamry. I po minucie raz jeszcze.

– Zdjęłam swoją suknię, jakże mi ją wkładać? Mój miły sięgnął ręką przez otwór u drzwi, a wnętrzności moje zadrżały ku niemu.

Patrząc w jej twarz, dopiero teraz zobaczył ją wyraźnie, pomyślał, że ma za duży nos. Jego lodowaty uśmiech sprawił, że zadrżała.

– Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro moja. Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym.

Ten jeden jedyny raz, będąc nagą, poczuła się bezbronna. Niemal poczuł do niej sympatię, kiedy, pozostając w grze, przyznała się do przegranej.

– Uciekaj, mój miły. Bądź podobny gazeli albo jelonkowi na balsamicznych górach.

Jeszcze tego wieczoru napisał do swojego przyjaciela. Biednego, słabego Marka Antoniusza:

„Wiedz, że przeceniasz Kleopatrę. Może ci przynieść jedynie zgubę. Przyjmij proszę moją radę – najrozsądniej będzie ją zabić".

Zorientował się, że wschodni uczeni powiedzieli, co mieli do powiedzenia, i od dłuższej chwili w sali tronowej panuje pełna skrępowania cisza. Po ich twarzach poznał, że swoim milczeniem wzbudził wątpliwości we wschodnich sercach. Uśmiechnął się.

– To wszystko jest niesamowicie ciekawe. Chętnie poznam dalszy ciąg tej historii.

Przestał o nich myśleć, jeszcze zanim wyszli z pałacu. Kiedyś Kleopatry, teraz noworodki. Na starość wszystko robi się prostsze i marniejsze. Wiedział, co zrobi. Ale podejmie ten krok tylko ze względu na doradców i postara się o nim jak najszybciej zapomnieć. To nie będzie nawet zwycięstwo. Na starość jest już tylko konieczność.

* * *

Zachariasz opuszczał tego dnia pałac z dziwnym niepokojem. Miasto się nie uspokoiło, przeciwnie. Po zamknięciu bram kipiało jeszcze gwałtowniej. Nie zamieszkał na dworze na wyraźne polecenie króla, który chciał mieć kogoś zaufanego po drugiej stronie. Tam, gdzie zamiast fałszywej czci panowała szczera nienawiść. Był okiem i uchem Heroda w Świętym Mieście. Przekazywał mu plotki, relacjonował nastroje. Mówił zawsze otwarcie, nie zawijał złych wieści w pochlebstwa i zdobył tym sobie sympatię Heroda. A do tego szczerze lubił rolę, jaka przypadła mu w sztuce o jego rządach. Dopiero poza murami pałacu upewniał się, że służy właściwemu panu. Codziennie krążył po Jerozolimie, widział, jak z każdym miesiącem pięknieje i rośnie, staje się wspanialsza i bogatsza niż w czasach Salomona. Tym bardziej oburzała go nienawiść, jaką lud czuł do króla. Zaślepiona starymi proroctwami pogarda.

Oni wszyscy nie rozumieli tego, co chyba tylko Herod i Zachariasz byli w stanie pojąć. Że czas proroków minął. Od pięciuset lat ich miejsce zajmują rozhisteryzowani krzykacze. Dalsze czekanie byłoby szaleństwem. Trzeba żyć, budować, pogodzić się z Rzymem i światem. Był tego pewny jeszcze, gdy rano przekraczał próg pałacu. Ale teraz błąkał się ulicami Jerozolimy, nie wiedząc, czemu boi się wrócić do domu. Do spokojnej i ufnej Rut i małego Szymona, który od trzech miesięcy był jego dumą i dowodem, że Najwyższy pobłogosławił drogę, którą szedł.

Szedł tak dobrze sobie znanymi, wąskimi ulicami, ale zupełnie inaczej niż zwykle. Nie rejestrował, nie zapamiętywał, a przede wszystkim nie utwierdzał się w słuszności swojej drogi. Słuchał głosów, które teraz brzmiały dla niego zupełnie inaczej niż rano, kiedy po otwarciu bram Jerozolima postanowiła się zbuntować w śpiewie, tańcu i okrzykach. Na dziedzińcu pogan, przed Świątynią wzniesioną przez Heroda tłum podzielił się na kilka grupek. Każda skupiona wokół któregoś z Mówiących. Przypomniał sobie, jak bardzo ich słowa i gesty fascynowały go, kiedy ojciec pierwszy raz wziął go ze sobą do Jerozolimy. Miał sześć lat i droga z Betlejem do Miasta Świętego strasznie mu się dłużyła. Stopy bolały go od marszu, głowa od słońca. Ale wszystko zniknęło, kiedy ojciec posadził go na swoim karku, żeby mógł nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć, jak w tych chudych i obdartych, wrzeszczących w niebogłosy ludziach płonie nadzieja Izraela.

Mówili to samo co dzisiaj, choć jeszcze nie tak głośno i pewnie jak teraz. Krzyczeli, tańcząc w miejscu, chwiejąc się na wszystkie strony, machając rękami, bo podobno – tak twierdził jego ojciec – wtedy łatwiej jest im przywołać z pamięci wszystko, co mają do powiedzenia. Byli jednym ze swoim krzykiem, a krzyk ten był też jeden, choć na tyle różnych rozkładał się imion i głosów. W tych zachrypniętych głosach chwała i cierpienie Izraela splatały się tak ściśle, że trudno było odróżnić jedno od drugiego. I te same, powtarzające się imiona, te, które powtarzali stojący przy Mówiących ich pomocnicy w przekrzykiwaniu tłumu: „Mesziach", „Emmanuel", „Jahweh sidqenu". Posłaniec, Syn Boży. Oczyści Jeruzalem z pogan, wolny od grzechu, narodzony z Dziewicy. Pychę grzeszników pokruszy jako naczynie garncarskie. A jednocześnie, na tym samym wydechu, z tych samych zdartych gardeł: wzgardzony i najpodlejszy z mężów, mąż boleści, znający niemoc. Zraniony za nieprawości nasze, starty za grzechy nasze.

Tego wieczoru krzyk spłynął ze szczytu wzgórza Moria i osnuwał całe miasto, jak kilka godzin wcześniej dym z ołtarzy ofiarnych. Zachariasz szedł jego śladem, w dół miasta. Cytry, bębny i oklaski dobiegały z niemal każdego domu. To już było coś więcej niż bunt. To miasto na coś czekało. Przeraził się myślą, że po raz pierwszy od tylu lat chciałby się przyłączyć do tego wielkiego, niekończącego się oczekiwania. I jeszcze te wschodnie gaduły. Podobnie jak Herod, nie rozumiał większości z tego, co mówili. Ale w przeciwieństwie do króla słyszał w tej chwili pieśń, jaką stało się tej nocy Jeruzalem. Rozpoznał w niej melodię tamtych, niezrozumiałych, wschodnich zdań.

Położył się do łóżka i zwinął w kłębek, podobnie jak zwykł to robić jego król. Rut spała, ale małego Szymona obudził swoim niezdarnym wejściem. Zaczął więc go tulić i uspokajać, chociaż czuł, że nie ma to sensu, bo dziecko czuło jego własny strach. A może udzielał mu się niepokój miasta. Żona Zachariasza wstała z łóżka, uśmiechnęła się do męża i przystawiła synka do piersi. Ale ten nie mógł się uspokoić. Może czegoś się przestraszył, a może też na coś czekał. W jego płaczu, jak we wszystkim tej nocy, słychać było wołanie.

Zachariasz siedział na łóżku, próbując się uspokoić. To nic, powtarzał sobie, że to wszystko zaraz się skończy. Jako posłuszny poddany swojego pana i panów jego pana uda się jutro do Betlejem na spis ludności. Zostanie tam kilka tygodni, Herod chętnie przychylił się prośbie swojego wiernego sługi. Kiedy wróci, wszystko się uspokoi. Wszystko się zmieni. To ostatnie zdanie przeraziło go. Miał ochotę wyjść przed dom i krzyczeć z resztą miasta. Niech usłyszy go dziedziniec pogan, niech jego wrzask dotrze do pałacu Heroda. Niech usłyszą pieśń rozpaczy i nadziei. „Poddaję się, Jerozolimo". Przyłączył się do wołania, jakie wznosiło Jeruzalem. Teraz już cały Izrael czekał.

Poza Herodem, który krztusząc się z bólu, uśmierzał go odkrytym dziś, przywołanym z przeszłości lekarstwem. Wspomnieniem dawnego zwycięstwa nad Kleopatrą. „Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro moja. Ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym" – powtarzał, drapiąc się do krwi. 

Korzystałem z prac Henriego Daniela-Ropsa oraz Romana Brandstaettera. Fragmenty „Pieśni nad pieśniami" w tłumaczeniu Czesława Miłosza

W takie dni jak ten, kiedy wiał wschodni wiatr, gęste kłęby dymu z ołtarza ofiarnego spływały na całe miasto. Powoli, prawie nie rzednąc po drodze, rozchodziły się ze szczytu góry Moria, obejmowały najpierw twierdzę Antonię, strażnicę i rygiel Świątyni. Żołnierze pełniący wartę zakrywali wówczas usta i odwracali głowy na Zachód. Ze szczytu wieży Fazaela widzieli, jak dym docierał do bram Boleści i Efraima, a kiedy patrzyli na południe, znikał im sprzed oczu dom po domu, uliczka po uliczce, Syjon; od sadzawki i wieży Siloe aż do Bramy Źródlanej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy