Skoro żyje mi się źle, to może być to tylko moja wina, efekt lenistwa czy braku zdolności – tak, nieco upraszczając, można streścić postawę pokoleń Amerykanów. Historia Stanów Zjednoczonych to opowieść o karierach od pucybuta do milionera, ścieżce do sukcesu odpornej na zmiany społeczne czy technologiczne. Dziś ma twarz Billa Gatesa, Elona Muska czy Jeffa Bezosa.
To rozumowanie już na wstępie zwalniało państwo z zasadniczej części odpowiedzialności za los obywateli. U źródła podcinało rewolucyjne i roszczeniowe nastroje. Aż w końcu coś w amerykańskiej świadomości pękło. Czy stało się to w czasie kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat, gdy ludzie zaczęli masowo tracić pracę i domy, co niektórych doprowadziło na skraj desperacji? A może punktem zapalnym okazało się to, że banki i wielka finansjera, choć winna załamaniu gospodarki i uratowana z pieniędzy podatników, nigdy nie została pociągnięta do odpowiedzialności? Chyba że kroplą, która przelała czarę goryczy, była globalizacja, która wyssała do Meksyku i Chin tysiące zakładów przemysłowych, maksymalizując dochody wielkich korporacji, ale też pozostawiając za sobą finansową zapaść wielu miast, przede wszystkim na Środkowym Zachodzie?