Ale nie wszyscy się zorientowali, że wasza zabawa w boysband jest parodią, i na koncerty zaczęli przychodzić fani autentycznego boysbandu Just 5.
Nasz perkusista Sydney Polak mówił, że przekroczyliśmy dopuszczalne granice i na zawsze straciliśmy naszych starych fanów. Na szczęście nie opuścili nas.
Zdarzało się, że grałeś w alternatywnej formacji Pawła Dunina-Wąsowicza, a potem szedłeś na chałturkę do Marriotta za 30 tysięcy.
Czułem, że tracę dziewictwo, kiedy zaczęliśmy grać na tak zwanych firmowych eventach. Pomyślałem jednak, że biorą w nich udział zwykli ludzie, często nasi fani, i nie można ich dyskryminować tylko dlatego, że pracują w jakiejś dużej korporacji. Poza tym muszę myśleć o tym, żeby utrzymać zespół. Warunkiem tego są dobre zarobki. Muszę też zdawać sobie sprawę z dysproporcji między moimi zarobkami, na które składają się tantiemy, a honorariami kolegów, którzy nie piszą i komponują tak dużo jak ja. Pamiętam wiele znakomitych koncertów dla korporacji, a kilka na granicy dobrego smaku. Firma X zaprosiła nas, żebyśmy zagrali w porze lunchu dla 30 osób. Nikogo nasza muzyka nie interesowała. Poza dyrektorem, który zażyczył sobie występu T. Love.
Przez rok żyłeś na haju, mieszając piwko i amfetaminę, miałeś własnego dilera. Jakie to uczucie?
Branie amfy jest częścią życia gwiazdy, odreagowania stresu, ale i walki ze zmęczeniem. W pewnym momencie trudno było dać 20 koncertów miesięcznie. Po amfie problem znikał. Ale jest straszna. Izoluje, zamyka, uzależnia. Oczywiście w rock’n’rollowym zespole trudno żyć jak ministrant, ale na szczęście od kilku lat w ogóle nie mam do czynienia z narkotykami. W pewnym momencie przestraszyłem się. Spytałem sam siebie: co to za jazda? Zrobiło mi się głupio. To był krótki zawrót głowy. Zdarza się.
Grałeś w Jarocinie, pamiętasz ideały tamtych lat, tymczasem o wielu twoich rówieśników można zapytać słowami Ciechowskiego: gdzie są moi przyjaciele? I odpowiedzieć, że „pochowali się po różnych dziwnych instytucjach, gdzie ogarnęła ich galopująca prostytucja”.
Nie chcę robić z siebie bohatera. Naprawdę nie trzeba. Wystarczy nie być pazernym, nie zgadzać się na wszystko i mądrze wybierać. Był czas, kiedy proponowano mi udział w wielu reklamach. Pomyślałem, że jeśli się zgodzę, – w przyszłości będą mi ciążyły. Dlatego zadowalam się tantiemami i honorariami za koncerty. Nie muszę zmieniać samochodu co roku. Wisi mi, czym jeżdżę. Oczywiście nie można wszystkich, którzy występują w reklamach, potępiać w czambuł. Są sytuacje losowe, choroby.
Czy żeby grać rock’n’rolla, trzeba jeździć tramwajem, czuć zapach tłumu, słyszeć, na co złorzeczy, z kogo się śmieje?
Myślę, że mam teraz dobry kontakt z rzeczywistością, lepszy niż kilka lat temu. To kwestia uwagi, a nie środków transportu, którymi się poruszam. Niedawno spróbowałem pojechać metrem. Dla mnie to była radocha. Do czasu, kiedy zaczęto mnie rozpoznawać. Ciężko było wytrzymać. Ale na ulicy nie mam problemu, ludzie uczą się taktu, nie stawiają mnie w kłopotliwej sytuacji, nie przekraczają granicy prywatności. To fajne. Dzięki.
Łatwo być rock’n’rollowcem, mężem i ojcem?
Mój dwudziestokilkuletni związek z Martą nie jest z pewnością modelowy, były wzloty i upadki, kilka razy dałem ciała. Dojrzałem późno, kiedy miałem czterdziestkę. Ale dzieci są dorosłe i jesteśmy ze sobą. Małżeństwo nie jest szczepionką, która chroni mnie przed odlotem. Sam potrafię się zdyscyplinować.
Zaczęliśmy od polityki, skończmy pytaniem biznesowym. Powiedz, kto ma prawa do nazwy T. Love?
Ja. Historia jest zabawna. Był 1989 r., grupa się rozpadała. Nie mieliśmy menedżera, a podobało mi się, jak Maciek Chmiel prowadził Dezertera. Zapytałem, czy nie zająłby się moimi sprawami. Odpowiedział pytaniem, czy mam zarejestrowaną w Urzędzie Patentowym nazwę T. Love. Kiedy usłyszał, że nie – odmówił współpracy do czasu, aż ją zarejestruję. Grupa się rozpadła, wyjechałem do Londynu. Ale po powrocie poszedłem do Urzędu Patentowego. Dziś T. Love to jest marka.