Uniósł nas balonik sławy

Rozmowa Jacka Cieślaka z Muńkiem Staszczykiem o 25 latach na czele T. Love

Publikacja: 10.11.2007 08:26

Uniósł nas balonik sławy

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Śledząc historię T. Love, można pomyśleć, że ty jesteś taki Donald Tusk: zapraszasz różnych tenorów do współpracy, śpiewacie sobie i gracie, a później muszą odejść, tak jak Andrzej Zeńczewski, Janek Benedek czy ostatnio Jacek Perkowski. Czy w rock’n’rollu jest jak w polityce, a zwycięstwa biorą się z analizy przegranych i zagrożeń?

Zobaczymy, jak Tuskowi pójdzie. Mnie się udaje przez 25 lat, choć nie było łatwo. Przede wszystkim zawsze dbałem o grupę. Mam to chyba po mamie, która była kierowniczką sklepu spożywczego, gdzie pracuje się zespołowo. Dlatego, choć jestem liderem, w zespole zawsze panowała demokracja. No, może poza pierwszym okresem anarchii, kiedy wszyscy wszystko mieli gdzieś.

Staram się być uczciwy wobec kolegów, nie robię żadnych interesów na boku. To jest szorstka przyjaźń, ale pozbawiona nienawiści. Utrzymujemy kontakty ze wszystkimi muzykami, których było ponad 20. Spotykamy się, gramy. Nikt nie może być wykluczony, bo wszyscy współtworzyli ten zespół. Jeśli musieliśmy się z kimś rozstać, to tylko ze względów artystycznych albo organizacyjnych. Podejmowałem trudne decyzje właśnie dlatego, że musiałem myśleć o większości.

Jak bardzo trudne?

Po rozstaniu z Jankiem Benedekiem, z którym nagraliśmy „Warszawę”, „Na bruku” i „Kinga”, nie miałem pojęcia, jakim zespół dysponuje potencjałem. Ze strachu i rozpaczy piłem przez dwa tygodnie. W końcu poszedłem do Janka Borysewicza i poprosiłem: „Janek, skomponuj mi coś”. Odpowiedział: „A co ty, nie potrafisz whiskacza osuszyć i napisać ballady?”. Pomyślałem, że nas ballady nie interesują, musimy grać swoje. Gramy już przez 25 lat. Jestem dobrej myśli. W przyszłym roku przymierzymy się do nowej płyty.

W wydanej właśnie oficjalnej biografii zespołu „Potrzebuję wczoraj” są bójki, alkohol, narkotyki, zarzucacie sobie kłamstwa, ale z tego chaosu rodzi się prawda o grupie. Właśnie prawdy potrzebowaliście po kryzysie, kiedy skumulowało się zmęczenie po kilkunastu latach wspólnego grania?

Książki nie pisałem, ale autorce Magdzie Patryas zasugerowałem listę ludzi, których warto przepytać.

Nawet tych, którzy mówią o tobie źle?

Nie chciałem sobie samemu robić loda, bo to chore. Nie uważam siebie za ideał i jeśli ktoś mi dokłada, nie przejmuję się, tylko analizuję argumenty. To oczyszcza i pomaga iść do przodu.

T. Love śpiewa o mieście świętej wieży, czyli Częstochowie, gdzie powstało. Nie byłoby zespołu, gdyby nie wybuchowa mieszanka katolicyzmu, PRL, pokątnie działającego sektora prywatnego i robotniczych blokowisk?

Częstochowa to miasto dawnej Kongresówki. Z jednej strony był tu katolicki klasztor, a z drugiej – bardzo duża społeczność żydowska. Wiadomo, jak Holokaust wpłynął na pejzaż Polski, ale nawet w komunizmie drobny biznes w Częstochowie kwitł – dewocjonalia, zabawki, skóra. A na obrzeżach Gomułka i Gierek pobudowali robotnicze blokowiska.

Tam się wychowałem, na Rakowie, przy Hucie, kiedyś im. Bolesława Bieruta, w której pracował mój ojciec. Jestem typowym dzieckiem PRL. Bawiłem się na podwórku, gdzie gitowcy pili tanie wina i można było dostać w mordę. Nie byłem megachuliganem, jednak poznawałem życie we wszystkich jego przejawach.

Ale IV Liceum Ogólnokształcące, kolorowy sen, o którym śpiewasz, nie należało do najgorszych.

Nosi imię Sienkiewicza i ma niepodległościowe tradycje. W 1905 r. jego uczniowie zastrajkowali, domagając się polskiego jako języka wykładowego. Poszedłem tam z moim przyjacielem Słoniem. W klasie spotkaliśmy chłopców, których rodzice mieli kasę. Syn właściciela wesołego miasteczka stawiał piwo, szpanowaliśmy, jeżdżąc jego maluchem. Wszyscy się demokratycznie zmiksowaliśmy. Po lekcjach spędzaliśmy czas w empikowskiej kawiarence. Nie było alkoholu, tylko herbatka i ciastka, ale jarało się fajki, podrywaliśmy dziewczyny. To też był nasz szpan. W liceum spędziłem lata 1978 – 1982. Docierał do nas angielski punk rock, ale królowało też disco, Boney M. Dziwny muzyczny sos. Kiedy przyjechał do Częstochowy zespół Kryzys, zasiał we mnie muzyczne ziarno i założyłem pierwszą grupę Opozycja. W 1981 r. wyszliśmy na scenę w Jarocinie, a Ziemowit Kosmowski z grupy Brak powiedział: „Stary, to wygląda, jakby Johny Rotten z Sex Pistols śpiewał z Genesis, nie pasujesz do nich”. Postanowiłem stworzyć zespół od zera, z kolegami z klasy. Był stan wojenny. Z jednej strony buzowały nam hormony, a z drugiej czuliśmy ogromne polityczne napięcie. Słyszeliśmy już o kopalni Wujek, mój ojciec nie wracał ze strajku w hucie. Pisałem pierwsze piosenki: „Mamo, kup mi karabin” czy „Ogolone kobiety”, o obozach. To było bardzo szczere.

Twój dziadek Celestyn Dzięciołowski był w Proletaryacie Ludwika Waryńskiego, a potem SDKP i PPS. Dużo brakowało, byś poszedł jego polityczną drogą?

W 1978 r., kiedy miałem 15 lat, rozkleiłem ulotki z moim kolegą z podwórka. Kiedy sobie o nich pomyślę dzisiaj, hm – przypominały raczej odezwy świadków Jehowy niż polityczne manifesty. Apelowaliśmy o przebudzenie z materialistycznego snu! Kiedy tak apelowaliśmy, złapał nas dzielnicowy. Na komendzie dostałem pałką w twarz, bito przy nas jakiegoś pijaczka. Jednak do tego czasu, nie wiedzieć czemu, milicjanci myśleli, że chcieliśmy okraść dostawczą nyskę. Kiedy znaleźli ulotki, sprawa zrobiła się polityczna i przewieźli nas do komendy wojewódzkiej. Przesłuchania trwały całą noc. Pytali o KOR, o Jacka Kuronia. Byłem gówniarzem, nie wiedziałem, o co chodzi. Ale straszono mnie, że jak nie będę mówił – skończy się moja szkoła, moja edukacja. Później trafiliśmy na SB. Rano miałem rewizję w domu. Rodzice przerażeni. W końcu udało im się przekonać milicję, że to przypadek. Wydawało mi się, że wiem, czym był socjalizm w wydaniu PRL. Śmialiśmy się z Gierka i pierwszomajowych pochodów. Ale to doświadczenie zaowocowało kompletną utratą zaufania do systemu, milicji, wojska.

Ale ciągnie cię do komentowania polityki – śpiewałeś, że olewasz wąsacza, szydziłeś z rządów Kwaśniewskiego w „Super”, Lechowi Kaczyńskiemu poświęciłeś „Mr. President”.

Chodzę na wybory i mam swoje poglądy. Niemożliwe jednak, żebym występował na partyjnej imprezie. Nie mam zaufania do polityków. Gdy jednak ostatnio Tomek Lipiński poparł PO – strawiłem to. Koalicja PiS – LPR – Samoobrona była nie do wytrzymania.

Jako dziecko bałeś się telewizora, na jego widok mówiłeś: „boi, boi,” i trzeba było zasłaniać go kocem. Może podświadomie odczuwałeś strach przed tym, co cię czeka na scenie?

Byłem nieśmiały. Założyłem zespół, bo taka była atmosfera czasów mojej młodości. Chociaż nie byłem specjalnie wykształcony, utalentowany ani przystojny – musiałem przekonać do siebie kolegów. Podczas pierwszych wywiadów czułem się zestresowany. Teraz daję radę, spokojnie. Lubię pogadać, ale też nie na każdy temat, bo teraz media pytają o najgłupsze sprawy. Po premierze płyty „I Hate Rock’n’Roll” zaczęto mnie traktować jak komentatora politycznego. Na początku czułem się nawet podbechtany. Ale teraz wiem, że rozmawiać warto o płycie albo o książce.

Jako nastolatek zamykałeś się w pokoju i czytałeś. Te lektury obrodziły rock’n’rollową poezją. Można cytować „IV Liceum”, „Warszawę”, „Wychowanie”, „Na bruku”. Pomyślałeś kiedyś, że mógłbyś wydać tomik?

Kiedy piszę tekst, zależy mi na tym, żeby mógł żyć własnym życiem, bez muzyki. Nie myślałem o sobie, że jestem poetą, ale powiem szczerze – wiele osób tak mnie odbiera. Na pewno cieszy mnie to, że stare piosenki się nie zdezaktualizowały, są wciąż żywe. Może kiedyś będzie warto zebrać je w osobnym tomie?

A co czytasz?

Głównie prozę. Teraz wracam do przeszłości, do pierwszych opowiadań Marka Nowakowskiego z lat 50., o żulerce i złodziejach. Napisanych językiem prostym, ale jędrnym. Moim ulubionym poetą jest Czesław Miłosz. Lubię zwłaszcza jego ostatnie tomiki: „Druga przestrzeń” i „To”. Genialne! Zawsze ceniłem Władysława Broniewskiego. W młodości nazywałem go punkowerem. Wiersze Broniewskiego są jak strzał z karabinu. Wzorowałem się na nich, chciałem, żeby moje teksty układały się w rytmiczne czterowiersze. Tak jak na przykład: „Zagłębie dobywa węgiel/Zagłębie dobywa śmierć/Na rogu stoi policjant/Nad policjantem Bóg”. Również Tuwim przekonał mnie do siły czterowiersza.

Śpiewając „Dziewczyno, zamień cnotę na wino” miałeś świadomość, że bierzesz udział w rewolucji obyczajowej lat 80.?

Myślę, że wtedy Polacy nie przeżywali dzięki muzyce rewolucji seksualnej, chyba że myślimy o takich zespołach, jak Lady Pank czy Oddział Zamknięty. My braliśmy udział w rewolucji społecznej, politycznej. Pisałem jako chłopak reprezentujący pokolenie stanu wojennego. Nie należałem do „Solidarności”, nie walczyłem na barykadach z ZOMO, ale zamordowanie księdza Popiełuszki dotknęło mnie osobiście, śmierć Przemyka przeżyłem już w Warszawie. Pamiętam zapach gazu na placu Zamkowym i łzawiące oczy. O tym, a nie o seksie, chcieliśmy rozmawiać z fanami. Na erotykę przyszedł czas w latach 90. Wtedy ludzie zaczęli odrabiać braki z okresu komuny – cieszyć się życiem, kochać, podróżować, konsumować. Dziewczyny stały się bardziej wyzwolone. My też. Pojawiły się pisma kolorowe, zaczęliśmy chodzić do klubów. Bardzo chcieliśmy uwierzyć w iluzję zachodniego życia, chociaż jeszcze go nie było. I do dziś go nie ma. Zachowaliśmy przecież tę swoją specyfikę!

„Warszawę” napisałeś na skrawku papieru toaletowego w londyńskim pubie, gdzie dorabiałeś na zmywaku w 1989 r. Byłeś gwiazdą, a musiałeś przecierać szlaki dzisiejszym emigrantom?

Pod koniec lat 80. T. Love przestało już być zespołem alternatywnym, mieliśmy pierwsze przeboje na liście Trójki. Ale przed Okrągłym Stołem i po nim w Polsce panował marazm. Miałem dług 400 dolarów – dziś śmieszna suma, ale wtedy zarabiało się miesięcznie równowartość 10 dolarów, i musiałem pojechać pracować do Londynu. W knajpie na Soho byłem kitchen porterem, czyli wynosiłem śmieci. Zarządca, właściwie bardziej wykidajło niż szef, choć Polak – traktował nas pogardliwie. Kiedy zapytał mnie, co robię w kraju, zdziwił się, że jestem muzykiem. Nie mieściło mu się w głowie, że wydaję płyty, a pracuję jako śmieciarz. Ale to doświadczenie mnie wzmocniło. W Polsce byłem rozpieszczany. W Londynie nie mogłem liczyć na żadną taryfę ulgową. Znajoma, u której nocowałem na początku, zaznaczyła, że mieszkam tydzień, a później wyp....lam. Ale największą szkołę dali mi londyńscy kibice. Jest w Anglii taki zwyczaj, że niby każdy płaci za kolejkę, a tak naprawdę – każdy za siebie. Piliśmy piwo, teraz ja miałem zamówić. A to był dzień mojej pierwszej wypłaty. Zacząłem tłumaczyć, że jestem z Europy Wschodniej, że mnie nie stać na browar, bo muszę zapłacić za mieszkanie. To śpij w parku, jak nas nie stać na mieszkanie, też tam śpimy – odpowiedzieli moi kompani. W parku? A w ogóle to spie..... – rzucili z pogardą i mnie pogonili. Popłakałem się. Po jakimś czasie zrozumiałem, że mieli rację. Dlaczego niby mieli mnie traktować inaczej? Kiedy wróciłem do Polski, lekcję kapitalizmu miałem zaliczoną na pięć. Samodzielność to jest wielka rzecz.

Powiedzmy, dlaczego musiałeś spłacić 400 dolarów. Ty, gwiazda rocka, żeby się utrzymać, zainwestowałeś pieniądze w magnetowidy, żeby je przemycić do ZSRR.

To była specjalność zespołu Daab, który miał obrotnego menedżera. Nigdy nie byłem dobry w biznesie, ale postanowiłem zaryzykować. Koledzy zarzekali się, że nie ma żadnego ryzyka, bo wieziemy sprzęt do projekcji, żeby robić show – mamy na to ministerialne papiery, a przebicie jest duże. Przejechaliśmy radziecką granicę, a w Grodnie celnik o wódczanej twarzy, szczwany – popatrzył i od razu mnie wyłowił, kazał pokazać magnetowidy. Spisał sprzęt, powiedział, że w powrotnej drodze muszę go zabrać do Polski. Tymczasem w Kiszyniowie czekali na nas handlarze. Czuć było od nich mafijne klimaty, a my nie mieliśmy dla nich towaru. Zrobiło się nieprzyjemnie. Na szczęście byli patriotycznie nastawieni i kiedy podczas koncertu zacząłem wychwalać mołdawskie wina – wzruszyli się i odpuścili. Ale 400 dolarów trzeba było spłacić.

Kiedy poczułeś się już gwiazdą na sto procent, z jednej strony obśmiewaliście na płytach „Al Capone” i „Chłopaki nie płaczą” III RP, półmafijne układy i atmosferę ściemy, a z drugiej – braliście udział w tym balu.

Poważne zarabiane pieniędzy zaczęło się u mnie od połowy lat 90., gdy zacząłem nagrywać pod szyldem Szwagierkolaska. Do tego czasu mieszkałem z rodziną w 46-metrowym mieszkanku na Żoliborzu. Czuję się człowiekiem zamożnym, ale nie bogatym, dopiero od dziesięciu lat, a gram od 25! Kiedy przyszły pierwsze duże pieniądze, zamroczyliśmy się muzyką pop. Uniósł nas balonik sławy. Wystarczył alkohol i trochę dragów, byśmy się poczuli, no, może nie celibrities, ale gwiazdami pop. Na pewno marzyłem, żeby odciąć się od roli męczennika lat 80. Chciałem się nasycić miastem, klubami i knajpami, gdzie można siedzieć do rana. Warszawa zmieniała się na moich oczach. Cieszyłem się tym, choć dziś wiem, że to było naiwne, a może nawet głupie. Chciałem też nagrać przebój, wielki radiowy hit.

Ale nie wszyscy się zorientowali, że wasza zabawa w boysband jest parodią, i na koncerty zaczęli przychodzić fani autentycznego boysbandu Just 5.

Nasz perkusista Sydney Polak mówił, że przekroczyliśmy dopuszczalne granice i na zawsze straciliśmy naszych starych fanów. Na szczęście nie opuścili nas.

Zdarzało się, że grałeś w alternatywnej formacji Pawła Dunina-Wąsowicza, a potem szedłeś na chałturkę do Marriotta za 30 tysięcy.

Czułem, że tracę dziewictwo, kiedy zaczęliśmy grać na tak zwanych firmowych eventach. Pomyślałem jednak, że biorą w nich udział zwykli ludzie, często nasi fani, i nie można ich dyskryminować tylko dlatego, że pracują w jakiejś dużej korporacji. Poza tym muszę myśleć o tym, żeby utrzymać zespół. Warunkiem tego są dobre zarobki. Muszę też zdawać sobie sprawę z dysproporcji między moimi zarobkami, na które składają się tantiemy, a honorariami kolegów, którzy nie piszą i komponują tak dużo jak ja. Pamiętam wiele znakomitych koncertów dla korporacji, a kilka na granicy dobrego smaku. Firma X zaprosiła nas, żebyśmy zagrali w porze lunchu dla 30 osób. Nikogo nasza muzyka nie interesowała. Poza dyrektorem, który zażyczył sobie występu T. Love.

Przez rok żyłeś na haju, mieszając piwko i amfetaminę, miałeś własnego dilera. Jakie to uczucie?

Branie amfy jest częścią życia gwiazdy, odreagowania stresu, ale i walki ze zmęczeniem. W pewnym momencie trudno było dać 20 koncertów miesięcznie. Po amfie problem znikał. Ale jest straszna. Izoluje, zamyka, uzależnia. Oczywiście w rock’n’rollowym zespole trudno żyć jak ministrant, ale na szczęście od kilku lat w ogóle nie mam do czynienia z narkotykami. W pewnym momencie przestraszyłem się. Spytałem sam siebie: co to za jazda? Zrobiło mi się głupio. To był krótki zawrót głowy. Zdarza się.

Grałeś w Jarocinie, pamiętasz ideały tamtych lat, tymczasem o wielu twoich rówieśników można zapytać słowami Ciechowskiego: gdzie są moi przyjaciele? I odpowiedzieć, że „pochowali się po różnych dziwnych instytucjach, gdzie ogarnęła ich galopująca prostytucja”.

Nie chcę robić z siebie bohatera. Naprawdę nie trzeba. Wystarczy nie być pazernym, nie zgadzać się na wszystko i mądrze wybierać. Był czas, kiedy proponowano mi udział w wielu reklamach. Pomyślałem, że jeśli się zgodzę, – w przyszłości będą mi ciążyły. Dlatego zadowalam się tantiemami i honorariami za koncerty. Nie muszę zmieniać samochodu co roku. Wisi mi, czym jeżdżę. Oczywiście nie można wszystkich, którzy występują w reklamach, potępiać w czambuł. Są sytuacje losowe, choroby.

Czy żeby grać rock’n’rolla, trzeba jeździć tramwajem, czuć zapach tłumu, słyszeć, na co złorzeczy, z kogo się śmieje?

Myślę, że mam teraz dobry kontakt z rzeczywistością, lepszy niż kilka lat temu. To kwestia uwagi, a nie środków transportu, którymi się poruszam. Niedawno spróbowałem pojechać metrem. Dla mnie to była radocha. Do czasu, kiedy zaczęto mnie rozpoznawać. Ciężko było wytrzymać. Ale na ulicy nie mam problemu, ludzie uczą się taktu, nie stawiają mnie w kłopotliwej sytuacji, nie przekraczają granicy prywatności. To fajne. Dzięki.

Łatwo być rock’n’rollowcem, mężem i ojcem?

Mój dwudziestokilkuletni związek z Martą nie jest z pewnością modelowy, były wzloty i upadki, kilka razy dałem ciała. Dojrzałem późno, kiedy miałem czterdziestkę. Ale dzieci są dorosłe i jesteśmy ze sobą. Małżeństwo nie jest szczepionką, która chroni mnie przed odlotem. Sam potrafię się zdyscyplinować.

Zaczęliśmy od polityki, skończmy pytaniem biznesowym. Powiedz, kto ma prawa do nazwy T. Love?

Ja. Historia jest zabawna. Był 1989 r., grupa się rozpadała. Nie mieliśmy menedżera, a podobało mi się, jak Maciek Chmiel prowadził Dezertera. Zapytałem, czy nie zająłby się moimi sprawami. Odpowiedział pytaniem, czy mam zarejestrowaną w Urzędzie Patentowym nazwę T. Love. Kiedy usłyszał, że nie – odmówił współpracy do czasu, aż ją zarejestruję. Grupa się rozpadła, wyjechałem do Londynu. Ale po powrocie poszedłem do Urzędu Patentowego. Dziś T. Love to jest marka.

Rz: Śledząc historię T. Love, można pomyśleć, że ty jesteś taki Donald Tusk: zapraszasz różnych tenorów do współpracy, śpiewacie sobie i gracie, a później muszą odejść, tak jak Andrzej Zeńczewski, Janek Benedek czy ostatnio Jacek Perkowski. Czy w rock’n’rollu jest jak w polityce, a zwycięstwa biorą się z analizy przegranych i zagrożeń?

Zobaczymy, jak Tuskowi pójdzie. Mnie się udaje przez 25 lat, choć nie było łatwo. Przede wszystkim zawsze dbałem o grupę. Mam to chyba po mamie, która była kierowniczką sklepu spożywczego, gdzie pracuje się zespołowo. Dlatego, choć jestem liderem, w zespole zawsze panowała demokracja. No, może poza pierwszym okresem anarchii, kiedy wszyscy wszystko mieli gdzieś.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał