Artykuł Marka Cichockiego („Nic nam się nie należy”, „Plus Minus” z 10 listopada) ma słuszny tytuł, przedstawia spójne argumenty na poparcie głównych tez, które na dodatek są wyraziste i mądre. Jedyne, co można mu zarzucić, to fakt, że kończy się w najciekawszym momencie.
Gdyby chodziło o kryminał, zwłaszcza o pierwszy odcinek, to byłaby to jego niewątpliwa zaleta. Chodzi jednak o coś znacznie bardziej nieprzewidywalnego, mianowicie o politykę zagraniczną, którą powinna prowadzić Polska. Dopóki piszemy o postulatach, które polityka ta powinna spełniać – właściwie wszyscy się zgadzamy. Założę się, że krytykowani przez Cichockiego ministrowie spraw zagranicznych z lat 90. podobnie jak autor uważają, że „podstawowe wyzwanie dla polskiej polityki w Europie stanowi zrekonstruowanie naszej podmiotowości”, a „miejsce Polski w Europie nie jest wynikiem predestynacji, a już na pewno nie życzliwości naszych partnerów, lecz naszych własnych politycznych i cywilizacyjnych wyborów”.
Problem zaczyna się, gdy mamy ten wybór przełożyć na konkretne zadania polityczne. O tych Marek Cichocki pisze mniej, a po przeczytaniu artykułu nie wiemy niestety, na czym konkretnie miałoby polegać odbudowanie polskiej tożsamości: czy przyczyni się do niego rozmieszczenie w Polsce tarczy antyrakietowej, czy nie; czy powinniśmy podpisywać Kartę Praw Podstawowych, czy nie; jak powinniśmy reagować na plany budowy rurociągu północnego; czy walka rządu z panią Steinbach jest nikomu niepotrzebną awanturą, czy może służy najważniejszym interesom Polski. Nie czynię zarzutu autorowi, że nie podaje w krótkim artykule szczegółowego planu idealnej polityki Polski w świecie, bo to niemożliwe. Jednak rozwijanie ogólnych wizji bez choćby zasugerowania konkretnego „wsadu” politycznego jest zwykłym ćwiczeniem retorycznym, którego przykłady obserwowaliśmy w Polsce przez ostatnie dwa lata.
Szczególnie cenne są uwagi Cichockiego na temat uwiądu debaty o założeniach polskiej polityki zagranicznej. Główna wina rozkłada się zresztą równo między polityków i dziennikarzy, którzy uznali, że ich rolą jest wspieranie celów kolejnych rządów bez zadawania trudnych pytań. W ten sposób rezygnacja z dogłębnej, merytorycznej debaty na temat zalet i wad uczestnictwa Polski w UE nie tylko ujawniła słabość i oportunizm polskich mediów, ale zrobiła wodę z mózgu milionom Polaków, którzy oczekiwali, że po wejściu do Unii nastąpi powszechna szczęśliwość, polegająca zresztą głównie na tym, że będziemy bezkarnie wydawać „ich” pieniądze. Podobny mechanizm zadziałał przy przystępowaniu Polski do wojny z Irakiem.
Warto też dodać, że praktycznie każdy polski premier w ostatnich latach – od Millera do Kaczyńskiego – regularnie straszył media, że próby kwestionowania polityki konkretnego rządu w Europie, NATO czy Rosji to „igranie z polskim interesem narodowym”. Niektórzy dają się na to nabrać, zwłaszcza gdy premier mówi pewnym głosem, a w tle ma narodową flagę i orła.