Pozornie niczym się nie różni od innych ukraińskich babć. Ma sześcioro wnucząt, w kołchozie przepracowała 30 lat. Jest praktykującą prawosławną, w wiejskim domu pod Czerniowcami ma obrazy świętych ozdobione haftowanymi bieżnikami. Ale z tłumu wyróżnia ją to, że ma pomarańczowy notes z napisem „Juszczenko, tak!” i numerami telefonów komórkowych do najbardziej wpływowych polityków z otoczenia prezydenta. Ma jeszcze pamiątkowy zegarek od Juszczenki i Order Księżnej Olgi, który babcia Paraska dostała za aktywny udział w pomarańczowej rewolucji.
Paraska Koroliuk nie żałuje ani chwili spędzonej na placu Niepodległości w Kijowie w listopadzie i grudniu 2004 roku. Jest jedną z niewielu, którzy nie zawiedli się na liderach pomarańczowego obozu. – To ludzie od Boga. Wybrał ich nasz ukraiński naród. Co obiecali, to zrobią – przekonuje. Babcia Paraska, jak ją zwą ludzie, wciąż przypomina o przełomowych wydarzeniach. Zakłada jaskrawy pomarańczowy płaszcz i jedzie do Doniecka i Charkowa upominać się o niepodległość Ukrainy. Jeździła też do sztabów wyborczych bloku byłej premier Julii Tymoszenko oraz prezydenckiego bloku Nasza Ukraina i apelowała o szybkie formowanie koalicji parlamentarnej. Dlaczego babci tak zależy na rządach pomarańczowych? – Gdy Juszczenko i Tymoszenko doszli do władzy, zaczęliśmy otrzymywać zaległe pensje i emerytury. Świadczenia wypłacano nam mąką, talerzami, drewnem, czym popadnie, aby tylko zrekompensować straty. To świadczy, że oboje troszczyli się o zwykłych, pracujących ludzi – przekonuje. Wyjmuje swój notes i szuka numerów telefonów komórkowych do zaprzyjaźnionych polityków w Kijowie. Musi się koniecznie upewnić, czy „żelazna Julia”, którą kocha jak rodzoną córkę, na pewno zostanie szefem ukraińskiego rządu.
Rodzinna wieś Paraski pod Czerniowcami – Dorohycziwka – oddalona jest prawie 700 km od Kijowa. Wydaje się, że jest położona na końcu świata. Wokół piękne pagórki i urocze zabytki: cerkwie prawosławna i greckokatolicka, kapliczki, droga krzyżowa na głównej ulicy. Mieszkańcy podziwiają babcię za jej odwagę i cenią za to, że dzięki niej mają gaz ziemny doprowadzony z pobliskiego gazociągu Urenhoj-Użhorod.
– Gdyby nie ona, wieś na pewno nie uzbierałaby 600 tysięcy hrywien (120 tys. dolarów) na taki luksus – tłumaczy były pracownik rady wiejskiej. Popularna krajanka załatwiła też licencję dla miejscowej cegielni. Poradziecki zakład nie pracował, bo oficjalnie nie miał właściciela. Dziś w cegielni – którą kieruje dyrektor kołchozu – znalazło zatrudnienie ok. 100 osób, czyli jedna trzecia mieszkańców. Trudno tu o inną pracę. Ziemie pokołchozowe leżą ugorem, mężczyźni wyjeżdżają na zarobek do innych krajów: Polski, Niemiec, nawet Rosji.Babci Parasce, która przez lata pracowała nie tylko na ojczystej roli, ale także na stepach Kazachstanu i w lasach syberyjskich, przykro patrzeć na porośnięte chwastami ukraińskie pola. Ucieszyła się, gdy gubernatorem obwodu tarnopolskiego został znajomy polityk z Majdanu Jurij Czyżman. Natychmiast pojechała do niego prosić o wsparcie dla miejscowych rolników. Po drodze od gubernatora wstąpiła do szefa państwowej inspekcji drogowej w miasteczku Towste. Przekonywała go, by nie pozwolił na przeniesienie swego urzędu do sąsiedniej gminy.
– Gdzie będziemy rejestrować samochody? – odpowiada na pytanie, po co poszła do pułkownika milicji, i energicznym ruchem poprawia na głowie pomarańczową chustę.