Piękniejsza połowa Obamy

Michelle Obama wygląda jak hollywoodzka gwiazda, ale przemawia niczym natchniony pastor – wdzięk w połączeniu z poważnym przesłaniem to realna polityczna siła, ważna dla sukcesu jej męża

Aktualizacja: 23.03.2008 00:15 Publikacja: 21.03.2008 23:22

Piękniejsza połowa Obamy

Foto: AFP

Żona kandydata do amerykańskiej prezydentury jest w tej kampanii wyjątkowo istotna. Złośliwi komentatorzy za oceanem mawiają, że dotąd zadaniem idealnych małżonek było jak najwięcej się uśmiechać i jak najrzadziej otwierać usta. Gdy przed laty Hillary Clinton obiecywała Amerykanom, że, głosując na jej męża, otrzymają dwa w jednym, a więc także jej polityczny potencjał, wielu wyborców reagowało negatywnie – dostrzegli w niej kobietę, która nie potrafi powstrzymać własnych ambicji.

Ale teraz rola żony się zmieniła, a to za sprawą męskiej postaci drugoplanowej – Billa Clintona. To on jako bankier bezcennych głosów, które przelał na konto Hillary, sprawił, że i Michelle Obama musiała wyjść z cienia. Okazało się, że ona także dysponuje kluczem do potężnego wyborczego kapitału. W tej kampanii, już na etapie prawyborów mających wyłonić kandydata demokratów, wyjątkowe znaczenie odgrywają rasa i płeć. Na kogo zagłosują Amerykanki? Poprą uroczego, przystojnego Baracka Obamę czy pierwszą w historii kobietę ubiegającą się o najwyższy urząd? A Afroamerykanie – czy wybiorą Baracka jako swojego, ucieleśnienie ich snu o końcu dyskryminacji? A może postawią na Hillary, żonę demokraty, którego cenią tak bardzo, że żartobliwie nazywają go „pierwszym czarnoskórym prezydentem USA”.

Tylko Michelle Obama może budować osobistą więź z obydwoma grupami – jest czarna i jest kobietą. To jeden z jej największych atutów.

Nie od razu aktywnie włączyła się do kampanii, zresztą doradcy Obamy wcale jej do tego nie namawiali. Bali się, że narozrabia. Sama przyznaje: – Mam niewyparzony język.

Nawet w oficjalnych przemówieniach nie powstrzymuje się od sarkastycznych dowcipów, a co gorsza – od szczerości. To spowodowało już kilka katastrof, ale szkody okazały się niewielkie, szczególnie w porównaniu z korzyściami, jakie przynosi jej naturalny i otwarty styl bycia.

– Mój mąż jest wspaniałym, wyjątkowym człowiekiem, ale tylko człowiekiem – powtarza w swoich przemówieniach, zwykle poprzedzających wystąpienia Baracka. – Dzisiaj rano znowu nie schował masła do lodówki, a łóżka ścieli nie lepiej niż nasza dziewięcioletnia córka – mówiła podczas kobiecej konferencji w Chicago. Wspomniała również, że potencjalny przyszły prezydent rzuca brudne skarpetki byle gdzie, a ostatnio zostawił ją w domu samą z wybijającym klozetem. Te prywatne uwagi ściągnęły na nią krytykę za budowanie karykaturalnego wizerunku skądinąd poważnego polityka. Ale Michelle odpowiedziała krótko: – Nie rozumiecie naszego poczucia humoru. Gdy poznałam Baracka, urzekło mnie to, że choć był poważny, siebie nie traktował serio. W naszym małżeństwie obowiązuje prosta zasada: mnie wolno drażnić męża, ale jemu nie wolno drażnić mnie. Barack wie, że tak długo, jak stosuje się do tej reguły, wszystko jest w porządku – mówiła z odrobinę złośliwym, ale przekonującym uśmiechem.Choć jej żarty dziś są bardziej stonowane, osiągnęła cel. Nie chce, by amerykańscy wyborcy wystawili jej mężowi pomnik. – Nie traktujcie go jak bóstwa, to wywoła rozkwit nierealnych oczekiwań, krok za nimi przyjdzie rozczarowanie i pretensje.

Gdy tylko ma okazję, odbrązawia Obamę. – Pamiętajcie, że on nie będzie was wzruszał do łez w nieskończoność, prędzej czy później się potknie. Będzie podejmował decyzje, z którymi się nie zgadzacie – ostrzega, ale tylko po to, by zaakcentować największą zaletę swego męża. – Jego siłą nie jest nieomylność, ale to, że się nie upiera przy swoim. Potrafi przyznać się do błędu. Właśnie taki polityczny przywódca jest nam potrzebny – taki, który nie boi się ryzykować, ale nie brnie w złe rozwiązania. Tego doświadczyliśmy dość od obecnej administracji.

Michelle Obamie towarzyszy w amerykańskiej prasie przydomek reality check – jest stąpającą twardo po ziemi kobietą, która ma za zadanie przekonać wyborców, że nie poślubiła oderwanego od rzeczywistości marzyciela, a więc osłabić argumenty konkurentów, którzy wytykają mu baśniową wizję świata.

– Mój mąż nie jest idealistą ani ideałem – zaświadcza Michelle. W emocjonalnych, ale trzeźwych przemówieniach pokazuje godną zaufania twarz Baracka. – On jest dobrym człowiekiem, odpowiedzialnym mężem. Wsiada w samolot, by na dobranoc poczytać naszym córkom „Harry’ego Pottera”, zdążył do domu dzień przed Bożym Narodzeniem, żeby kupić choinkę. Chodzi na zebrania do szkoły. I pamięta, by w rocznicę naszego ślubu zabrać mnie na kolację. Mogę mu ufać, bo nigdy nie odstąpił od swoich wartości.

Od tych ważkich argumentów Michelle z wdziękiem przechodzi do zabawnych opowieści o ich pierwszym spotkaniu, gdy uznała, że chłopak z takim imieniem musi być dziwakiem. – Myliłam się – dodaje szybko. – Popełniłam błąd pochopnej oceny, ten sam, który dziś wykorzystują rywale mojego męża. Odpalają ładunek strachu. Nie pozwólcie sobie wmówić, że tych, którzy są od nas inni, należy się bać. Strach nie pozwala myśleć o możliwościach, nie pozwala marzyć. Zmieniliśmy się w naród cyników odseparowanych od własnych sąsiadów, od reszty świata.

Michelle jest znakomitym mówcą, porywa tłumy równie łatwo jak mąż. Jej wystąpienia są bezpretensjonalne, imponująco przejrzyste i spójne. Mówi błyskotliwie, nie korzysta z notatek, świetnie dostosowuje treść i język do audytorium. Kiedy mówi do młodych, używa slangu i przypomina, że lubi nagrania Lauryn Hill. Gdy rozmawiała z czarnoskórymi wyborcami w kościele w Południowej Karolinie, na powitanie przypomniała, że jej krewni właśnie stamtąd pochodzą. – Spotykam się z wami nie tylko jako żona, ale też pracująca kobieta i matka, która na co dzień zmaga się z trudną sztuką żonglowania obowiązkami. I tak jak wy za każdym razem, gdy osiągnę jakiś cel, odkrywam, że życie znów przesunęło poprzeczkę wyżej i muszę sprostać kolejnym wyzwaniom.

Obama konsekwentnie rysuje siebie jako przeciętną Amerykankę, której dylematy niczym nie różnią się od problemów milionów obywateli USA. To przejaw przenikliwości, przemyślanej strategii, która ma uwiarygodnić autorytet jej męża. Bo Barack Obama ma egzotyczną biografię – syn białoskórej Amerykanki i Kenijczyka, dorastający na Hawajach i w Indonezji, wielu wyborcom wydaje się niewystarczająco amerykański, nie dość czarny. Tymczasem Michelle, która urodziła się i wychowała w robotniczej dzielnicy South Side w Chicago, i do dziś nie opuściła rodzinnego miasta, jest dziewczyną z sąsiedztwa. Zawsze przywołuje własne doświadczenia, jakby zapewniała – wasze i moje życie to jedno i to samo.

– Mój światopogląd, wszystko, czym jestem, wiąże się z moim wychowaniem. Pochodzę ze zwykłej rodziny, mój ojciec codziennie rano wstawał do pracy, utrzymywał naszą czwórkę z jednej pensji. Oboje z mamą poświęcili wiele, żeby zapewnić mnie i bratu przyszłość, o której marzyliśmy.

Michelle La Vaughn Robinson przyszła na świat 17 stycznia 1964 r. Jej ojciec był pracownikiem miejskich wodociągów, a matka zajmowała się wychowaniem dzieci. Starszy brat Michelle Craig (dziś jest trenerem koszykówki), był tak podobny do siostry, że często brano ich za bliźnięta. Mieszkali w skromnym domu z jedną sypialnią. Nie byli zamożni, ale nie mieli też długów. Raz w roku jeździli na tygodniowe wakacje do Michigan, ale – co Michelle podkreśla z dumą – zawsze spędzali razem dużo czasu. Grali w chińczyka albo monopol, często rozmawiali. W wywiadzie dla „New Yorkera” matka Michelle mówiła: – Ważniejsze niż to, by nauczyli się czytać i pisać, było dla nas, by potrafili myśleć, nie bali się pytać.

Jej córka wzięła to sobie do serca i kiedy po skończeniu liceum poszła w ślady brata i dostała się do prestiżowego college’u Princeton, okazała się nie tylko ambitną, ale i wymagającą studentką. Craig zadzwonił kiedyś do matki, żaląc się, że Michelle otwarcie krytykuje wykładowców za złe prowadzenie zajęć z francuskiego. – Po prostu udawaj, że jej nie znasz – doradziła matka. Wiadomo już, skąd wzięło się poczucie humoru Michelle. Ten epizod pokazuje też, że pani Obama ma długie doświadczenie w odważnym wyrażaniu swojego zdania. – Jeśli Barack od tylu lat radzi sobie ze mną, to na pewno poradzi sobie z rządzeniem Stanami Zjednoczonymi – mawia, niezupełnie żartem.

W przemówieniach i wywiadach wyznacza linię, która bezpośrednio łączy ich wspólne doświadczenia z politycznymi atutami męża. Zapewnia: znam go, on nas nie zawiedzie. A skoro udowodniła, że zawsze mówi, co myśli, wyborcy mogą wierzyć w jej szczerość.

W Princeton jako główny kierunek wybrała socjologię, wiodła skromne życie, w przeciwieństwie do większości studentów nie mogła sobie pozwolić na meble – w pokoju miała materac i dużo poduszek. Jej ówczesna współlokatorka Angela Acree wspominała w wywiadach, że na przełomie lat 70. i 80. Princeton było „bardzo seksistowskim i rasowo podzielonym miejscem, nieprzychylnym środowiskiem dla jakichkolwiek mniejszości”. Obama także wtedy odwołała się do osobistych doświadczeń i napisała pracę magisterską zatytułowaną „Czarnoskórzy absolwenci Princeton i czarnoskóra społeczność”, w której krytycznie oceniła m.in. brak wsparcia ze strony uczelni w przystosowaniu się czarnych studentów do akademickich wymagań. W 1981 r. otrzymała dyplom i dostała się na Harvard. Tam studiował także jej przyszły mąż, ale poznali się nie na uczelni, ale w dużej firmie prawniczej, gdzie Michelle miała zaopiekować się nowym kolegą, którego przyjęto na wakacyjny staż. Poszli na lunch i wtedy – co chętnie podkreśla – zrozumiała, ile ich łączy. – Barack urodził się jako czarnoskóry syn białej 18-latki w latach 60. Wyobraźcie to sobie! Wychowywali go dziadkowie, którzy – tak samo jak moi rodzice – robili wszystko, by zapewnić mu edukację.

Od początku była poruszona społecznikowskim zacięciem Baracka, które podziwiała podczas spotkań mieszkańców Chicago, ale na randkę dała się zaprosić dopiero pod koniec wakacji. Poszli na film Spike’a Lee „Do the Wright Thing”, a potem na lody. Barack, już jako senator, wpadł na Spike’a Lee w hotelu i powiedział: – Wiele ci zawdzięczam.Wiele, bo właśnie w kinie Michelle pozwoliła mu pierwszy raz dotknąć swego kolana.

Razem odeszli z korporacji i poświęcili się pracy na rzecz społeczności Chicago. Michelle zatrudniła się w biurze burmistrza, potem rozwinęła program, dzięki któremu młodzi Afroamerykanie mogli odbywać zawodowe staże, wreszcie zarządzała uniwersyteckimi szpitalami. Zasiada w kilku prestiżowych radach i komitetach. Zarabiała więcej niż mąż do czasu, gdy w 2006 r. Barack opublikował popularną książkę „The Audacity of Hope”, osobisty manifest poprzedzający kampanię prezydencką.

Do niedawna udział Michelle w wyścigu do Białego Domu był znikomy, ale w styczniu postanowiła zredukować obowiązki zawodowe – oraz zarobki – o 80 procent i zaczęła podróżować po kraju.

Swoje zaangażowanie ubrała w płaszcz pełnego pasji poświęcenia dla sprawy. To nie jest ogólnoamerykańskie tournée, w które wyruszyła z radością i lekkim sercem. – Cały czas myślę o moich córeczkach – mówiła podczas jednego z wieców. – I przyznam wam szczerze, że w tej chwili interesuje mnie tylko to, czy zdążę do domu, zanim zasną.

Te słowa mają magiczną moc, większą niż jej poglądy polityczne. Michelle to matka, która odsuwa swoje szczęście, bo – jak wiele innych kobiet – życie zmusiło ją do dokonania niełatwego wyboru. Gdy przemawia, najpierw buduje płaszczyznę wspólnych przeżyć ze słuchaczami, mówi o rachunkach, odrabianiu lekcji z dziećmi i kłopotach z porannym układaniem włosów. I robi to tak przekonująco, że słuchacze zapominają, w jakiej występuje roli. Dopiero gdy dostrzegają w niej refleks siebie, gdy już jej wierzą, wspomina o mężu. Po wyliczeniu wszystkich dręczących ich wątpliwości i pytań mówi: – Wyszłam za mąż za najlepszą odpowiedź. Panie i panowie, powitajcie następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Baracka Obamę!Wśród ekstatycznych braw na scenę wbiega jej mąż, przybijają piątkę, całują się w policzki. Jak para wciąż młodych, pełnych życia przyjaciół, którzy lubią się i sobie ufają. Michelle jest najbliższym doradcą swojego męża, konsultantką treści przemówień i kumplem, który, zagrzewając męża w kulisach, radzi: – Nie spieprz tego, kolego.

Sama podnosi mu poprzeczkę, bo zdarza się jej przemawiać z pasją godną Martina Luthera Kinga. Nawet jeśli jej wystąpienia chwilami ocierają się o populizm, są poparte mocnymi argumentami. Gdy na Uniwersytecie Kalifornijskim mówiła o konieczności obniżenia opłat za edukację i współczuła tym, którzy, by studiować, musieli zaciągnąć wieloletnie kredyty, autentyczność jej empatii potwierdzał żelazny glejt: – Wiem, o czym mówię. My z Barackiem spłaciliśmy te długi dopiero trzy lata temu, a jestem po czterdziestce!

Uniwersytecka publika biła brawa z tym samym zapałem, z jakim przychodzące na spotkania w kościołach Murzynki kwitują jej macierzyńskie przypowieści głośnym „Amen!”. Dziennikarze już porównują ją do Jackie Kennedy i przewidują, że byłaby jedną z najmłodszych (a przy okazji najlepiej ubranych) pierwszych dam w historii. Michelle nosi się z niezwykłą elegancją i prostotą, ale mało prawdopodobne, by kwalifikowała się na królową ludzkich serc. Nie tylko ze względu na niewyparzony język. Uśmiechy rozdaje rzadko, jak cenne klejnoty. Na jej twarzy zwykle gości determinacja i skupienie. Obama walczy. Wszystko, co robi w kampanii, prezentuje jak ciężką pracę, wiarę i oddanie – niepowtarzalny zryw swej wewnętrznej siły. Tym samym mówi: Pomogę wam odmienić Amerykę. Tylko teraz. Drugi raz się na to nie zdobędę.

Wypowiedzi Michelle Obamy pochodzą z wywiadów dla „New York Timesa”, „Vanity Fair”, CNN i ABC

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał