– Mój mąż jest wspaniałym, wyjątkowym człowiekiem, ale tylko człowiekiem – powtarza w swoich przemówieniach, zwykle poprzedzających wystąpienia Baracka. – Dzisiaj rano znowu nie schował masła do lodówki, a łóżka ścieli nie lepiej niż nasza dziewięcioletnia córka – mówiła podczas kobiecej konferencji w Chicago. Wspomniała również, że potencjalny przyszły prezydent rzuca brudne skarpetki byle gdzie, a ostatnio zostawił ją w domu samą z wybijającym klozetem. Te prywatne uwagi ściągnęły na nią krytykę za budowanie karykaturalnego wizerunku skądinąd poważnego polityka. Ale Michelle odpowiedziała krótko: – Nie rozumiecie naszego poczucia humoru. Gdy poznałam Baracka, urzekło mnie to, że choć był poważny, siebie nie traktował serio. W naszym małżeństwie obowiązuje prosta zasada: mnie wolno drażnić męża, ale jemu nie wolno drażnić mnie. Barack wie, że tak długo, jak stosuje się do tej reguły, wszystko jest w porządku – mówiła z odrobinę złośliwym, ale przekonującym uśmiechem.Choć jej żarty dziś są bardziej stonowane, osiągnęła cel. Nie chce, by amerykańscy wyborcy wystawili jej mężowi pomnik. – Nie traktujcie go jak bóstwa, to wywoła rozkwit nierealnych oczekiwań, krok za nimi przyjdzie rozczarowanie i pretensje.
Gdy tylko ma okazję, odbrązawia Obamę. – Pamiętajcie, że on nie będzie was wzruszał do łez w nieskończoność, prędzej czy później się potknie. Będzie podejmował decyzje, z którymi się nie zgadzacie – ostrzega, ale tylko po to, by zaakcentować największą zaletę swego męża. – Jego siłą nie jest nieomylność, ale to, że się nie upiera przy swoim. Potrafi przyznać się do błędu. Właśnie taki polityczny przywódca jest nam potrzebny – taki, który nie boi się ryzykować, ale nie brnie w złe rozwiązania. Tego doświadczyliśmy dość od obecnej administracji.
Michelle Obamie towarzyszy w amerykańskiej prasie przydomek reality check – jest stąpającą twardo po ziemi kobietą, która ma za zadanie przekonać wyborców, że nie poślubiła oderwanego od rzeczywistości marzyciela, a więc osłabić argumenty konkurentów, którzy wytykają mu baśniową wizję świata.
– Mój mąż nie jest idealistą ani ideałem – zaświadcza Michelle. W emocjonalnych, ale trzeźwych przemówieniach pokazuje godną zaufania twarz Baracka. – On jest dobrym człowiekiem, odpowiedzialnym mężem. Wsiada w samolot, by na dobranoc poczytać naszym córkom „Harry’ego Pottera”, zdążył do domu dzień przed Bożym Narodzeniem, żeby kupić choinkę. Chodzi na zebrania do szkoły. I pamięta, by w rocznicę naszego ślubu zabrać mnie na kolację. Mogę mu ufać, bo nigdy nie odstąpił od swoich wartości.
Od tych ważkich argumentów Michelle z wdziękiem przechodzi do zabawnych opowieści o ich pierwszym spotkaniu, gdy uznała, że chłopak z takim imieniem musi być dziwakiem. – Myliłam się – dodaje szybko. – Popełniłam błąd pochopnej oceny, ten sam, który dziś wykorzystują rywale mojego męża. Odpalają ładunek strachu. Nie pozwólcie sobie wmówić, że tych, którzy są od nas inni, należy się bać. Strach nie pozwala myśleć o możliwościach, nie pozwala marzyć. Zmieniliśmy się w naród cyników odseparowanych od własnych sąsiadów, od reszty świata.
Michelle jest znakomitym mówcą, porywa tłumy równie łatwo jak mąż. Jej wystąpienia są bezpretensjonalne, imponująco przejrzyste i spójne. Mówi błyskotliwie, nie korzysta z notatek, świetnie dostosowuje treść i język do audytorium. Kiedy mówi do młodych, używa slangu i przypomina, że lubi nagrania Lauryn Hill. Gdy rozmawiała z czarnoskórymi wyborcami w kościele w Południowej Karolinie, na powitanie przypomniała, że jej krewni właśnie stamtąd pochodzą. – Spotykam się z wami nie tylko jako żona, ale też pracująca kobieta i matka, która na co dzień zmaga się z trudną sztuką żonglowania obowiązkami. I tak jak wy za każdym razem, gdy osiągnę jakiś cel, odkrywam, że życie znów przesunęło poprzeczkę wyżej i muszę sprostać kolejnym wyzwaniom.