Chwała zwycięzcom

Dążenie Chińczyków do zdobycia jak największej liczby złotych medali traktowane było przez wielu ludzi na Zachodzie jak niebezpieczna dla otoczenia choroba - pisze Dariusz Rosiak

Aktualizacja: 23.08.2008 07:50 Publikacja: 23.08.2008 02:42

Gimnastyczka He Kexin

Gimnastyczka He Kexin

Foto: AFP

Najważniejszy jest sam udział, zwycięstwo nie jest takie istotne, prawda? Liczy się duch olimpijski, ten wspaniały, choć słabo sprecyzowany koncept, a fakt, że Chińczycy zdobyli najwięcej złotych medali, powinien budzić w nas raczej odrazę niż podziw – w końcu prześladują Tybetańczyków, sprzedają na Zachód organy więźniów (ciekawe, kto je kupuje?) i jeszcze mają ten obrzydliwy smog.

Takie opinie budziły we mnie mdłości przez ostatnie 17 dni, dlatego w pewnym sensie z ulgą przyjmuję koniec igrzysk olimpijskich w Pekinie. W pewnym sensie tylko, bo w innym bardzo mi żal, że kończy się kilkunastodniowa prezentacja największych mistrzów naszych czasów, pokaz ludzkiej determinacji, wytrwałości, dążenia do ideałów piękna i perfekcji. Żal mi, że odchodzi do historii kolejna strefa wolna od politycznej poprawności, w której zwycięstwo nad słabszym jest powodem do radości, a nie refleksji na temat dyskryminacji i zaniku równych szans.

Sport jest dziś jednym z ostatnich bastionów normalności w życiu ludzi Zachodu, tzn. strefą, w której lepszy w zasadzie nie musi się tłumaczyć z tego, że jest lepszy, a nie taki sam jak każdy inny, słabszy zaś zbiera cięgi za to, że jest słaby. Z jednym wyjątkiem – reguła ta nie dotyczy Chińczyków. Ich dążenie do zdobycia jak największej liczby złotych medali – co im się udało – traktowane było przez wielu ludzi na Zachodzie jak coś w rodzaju uciążliwej, a nawet niebezpiecznej dla otoczenia choroby. „Cyborgi”, „humanoidy”, „maszyny do medali” – to tylko niektóre określenia chińskich sportowców, które znalazłem w polskich i zagranicznych gazetach. Michael Phelps albo Usain Bolt są „wielkimi mistrzami”, natomiast ich chińscy odpowiednicy co najwyżej „robotami” albo „pożeraczami medali”.

Jest w tym podejściu mnóstwo moralnego relatywizmu zmieszanego z obłudą i dużą porcją zwykłego ordynarnego rasizmu. Do Murzynów wygrywających biegi zdążyliśmy się już przyzwyczaić, Azjaci dźwigający tony żelaza też niespecjalnie rażą, ale po Chińczykach jeszcze możemy sobie pojeździć. Możemy się pościgać między sobą w wyrażaniu świętego oburzenia na ich zapał i determinację w wygrywaniu jednej po drugiej olimpijskich imprez. Wychodzimy jednak przy tej okazji na niezłych hipokrytów. Ciekawe dlaczego, zamiast wyrażać podziw dla polskich przegranych siatkarzy, pływaków, zapaśników, florecistek albo szczypiornistów, zastanawiamy się nad powodami klęsk i szukamy winnych?

Udział w igrzyskach olimpijskich nie ma sensu, jeśli sportowiec nie chce wygrać swojej konkurencji. A jeśli ktoś przyjechał do Pekinu w celu realizacji „olimpijskiego ideału”, to powinien czym prędzej zmienić zawód. Liczy się zwycięstwo, dla największych sportowców liczy się tylko zwycięstwo, a chwała dla pokonanych i inne sentymenty są dobre w „Rydwanach ognia” i przemowach działaczy sportowych. Przy okazji warto wspomnieć, że w starożytnej Grecji rejestrowano wyłącznie imiona zwycięzców, srebrne i brązowe medale to stosunkowo niedawny wynalazek (od igrzysk nowożytnych w 1894 roku), a uznanie dla zdobywcy szóstego miejsca w pływaniu synchronicznym albo dziewiątego w wyścigu na dochodzenie to najnowsza metoda obronna ostatnich partaczy i patałachów.

Tak, na olimpiadzie liczy się tylko zwycięstwo, i to za wszelką cenę, a jeśli ktoś uważa, że Chińczycy różnią się pod tym względem od jakiejkolwiek innej reprezentacji, to buja w obłokach. Jeśli oszukują i stosują niedozwolone środki, to dokładnie w taki sam sposób jak wszyscy inni, których nie udało się złapać w Pekinie na gorącym uczynku. Jeśli mają obsesję na punkcie olimpijskiego złota, to dokładnie taką samą jak Amerykanie, Brytyjczycy, Rosjanie czy my, Polacy, na naszą drobną skalę.

Michael Phelps spala codziennie 12 tysięcy kalorii. Pływa regularnie co najmniej 10 kilometrów dziennie, resztę czasu spędza w siłowni albo przy stole, obżerając się. Niedawno brytyjski dziennik „The Guardian” opublikował jego dietę. Na śniadanie zjada talerz owsianki, dziesięć jajek, trzy ogromne kanapki z masłem, jajecznicą, smażoną cebulą, pomidorami, sałatą i majonezem, potem omlet z pięciu jajek, trzy kolejne tosty obtoczone w jajku, trzy naleśniki z czekoladą, a na koniec wypija dwa ogromne kubki kawy.

Po takim śniadaniu obiad wygląda niepozornie: talerz makaronu z sosem pomidorowym, dwie ogromne kanapki z serem, szynką i majonezem (według „Guardiana” Phelps dodaje majonez do niemal każdej potrawy), a na koniec cztery butelki jakiegoś energetyzującego napoju o smaku przeterminowanych landrynek. Na kolację jeszcze jeden talerz makaronu, pizza z serem i pomidorami i kolejne cztery butelki tego obrzydliwego słodkiego płynu do płukania naczyń.

Michael Phelps ma 23 lata. Gwiazdy milionerzy w jego wieku piją szampana, jedzą ostrygi i bawią się w nocnych klubach na Riwierze Francuskiej w towarzystwie pięknych kobiet, a w przerwach między seksem, narkotykami i rock & rollem wgłębiają się w tajniki własnej duszy, praktykując buddyzm, wspinając rekreacyjnie na Mount Everest albo pomagając biednym dzieciom w Darfurze jako ambasadorzy znanych marek. Phelps przez całą młodość zjada tony obrzydliwej tłustej paszy z majonezem, której jedna dzienna porcja mogłaby zabić średniej wielkości konia, i przebywa kilka godzin w wodzie, doprowadzając swoje ciało do stanu całkowitego wyczerpania, po to, aby zdobyć nie jeden, ale wszystkie złote medale, jakie są do zdobycia w konkurencjach, w których startuje. Jeśli to nie jest absolutnie niewytłumaczalna obsesja, to co nią jest?

Oczywiście ze zwycięstwem wiążą się pewne konsekwencje wykraczające daleko poza sport i to również przedstawiane jest na Zachodzie jako wielka zaleta sportowego współzawodnictwa, pod warunkiem że nie jest to sport chiński. Nie ma na przykład nic złego w tym, że Brytyjczycy prezentują niezaprzeczalnie wielki sukces swojej reprezentacji w Pekinie jako triumf narodowy, potwierdzenie obecności w pierwszej lidze światowego sportu i zapowiedź wspaniałych igrzysk w Londynie za cztery lata. Z zazdrością patrzymy na programy hodowli młodych piłkarzy we Francji czy Holandii, a niejeden ojciec marzy o odsprzedaniu swojego kilkunastoletniego synka do szkoły w Barcelonie, Arsenalu czy Manchesterze United.

Jednak coś nam nie pasuje, gdy chińskie złote medale miałyby świadczyć o podejrzanej potędze sportu w tym kraju (opartej oczywiście na patologicznych programach szkolenia) i dodatkowo potwierdzać słabo rozumiany u nas skok cywilizacyjny dokonany przez Chiny w ciągu ostatnich 30 lat. Dzięki zmianom gospodarczym zapoczątkowanym pod koniec lat 70. miliony Chińczyków wyszło ze stanu chronicznej biedy i prowadzi dziś godne życie (może warto chociaż raz przy okazji tej olimpiady o tym wspomnieć – nie zapominając oczywiście o milionach Chińczyków ciągle pozostających w biedzie). Sukcesy na olimpiadzie dają im niezwykłą okazję do zamanifestowania dumy z osiągnięć.

Tymczasem my doszukujemy się w tej radości podwójnego dna, podobnie zresztą jak szukamy go w każdym przejawie coraz bardziej widocznej chińskiej obecności na świecie. Boimy się Chin i Chińczyków – dziś, jeszcze bardziej niż przed laty, boimy się, że przyjdą i nakryją nas czapkami. Nawet jeśli w głębi serca marzymy, że zanim to nastąpi, wybudują nam jeszcze w Warszawie drugą linię metra.

W zawodowym sporcie nie chodzi o nic innego jak o zwycięstwo i wszelkie podejrzenia, że Chińczykom może chodzić o coś diametralnie różnego, świadczą bardziej o nas niż o nich. Nie jestem specjalistą od chińskiej mentalności, ale nie widzę nic perwersyjnego w fakcie, że polscy sportowcy cieszą się ze swoich sukcesów bardziej żywiołowo niż Chińczycy, a Usain Bolt zachowuje się przed biegiem jak pajac. Ot, taki widać u nich zwyczaj, jeden nosi duszę na ramieniu, drugi chowa ją głęboko w rękawie (a konkretnie w specjalnych zarękawkach, które w Pekinie robią oszołamiającą karierę, zwłaszcza wśród lekkoatletów).

Ale dla wielu komentatorów brak żywiołowych emocji u niektórych chińskich zwycięzców to przejaw jakiejś ponurej „prawdy” kryjącej się za tymi sukcesami, potwierdzenie, że Chińczycy biegają, rzucają i skaczą zasadniczo inaczej niż my, zapewne w ciągłej obawie o swoją przyszłość, kto wie – może nawet w obawie o życie, które – jeśli przegrają – znajdzie się w niebezpieczeństwie. Nic dziwnego, że ulubioną chińską gwiazdą na Zachodzie jest Liu Xiang, płotkarz, były złoty medalista olimpijski i ciągle mistrz świata, który po kontuzji musiał się wycofać z zawodów, wprawiając cały stadion olimpijski w przerażenie, a nam potwierdzając, że Chińczycy też ludzie.

Zachód boi się chińskiej „maszyny do medali” również dlatego, że kłuje ona w oczy. Przypomina nam czasy, gdy narodowa duma była czymś oczywistym, czymś, z czego nie trzeba się było tłumaczyć. Podobnie jak nie trzeba się było tłumaczyć z chęci współzawodnictwa, pokonywania własnych słabości, równania do najlepszych. Nowe Chiny przypominają Zachodowi, czym był, zanim się stał zapatrzonym w siebie zgnuśniałym narcyzem. Dlatego trochę szkoda, że igrzyska olimpijskie w Pekinie już się kończą.

Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska