Najważniejszy jest sam udział, zwycięstwo nie jest takie istotne, prawda? Liczy się duch olimpijski, ten wspaniały, choć słabo sprecyzowany koncept, a fakt, że Chińczycy zdobyli najwięcej złotych medali, powinien budzić w nas raczej odrazę niż podziw – w końcu prześladują Tybetańczyków, sprzedają na Zachód organy więźniów (ciekawe, kto je kupuje?) i jeszcze mają ten obrzydliwy smog.
Takie opinie budziły we mnie mdłości przez ostatnie 17 dni, dlatego w pewnym sensie z ulgą przyjmuję koniec igrzysk olimpijskich w Pekinie. W pewnym sensie tylko, bo w innym bardzo mi żal, że kończy się kilkunastodniowa prezentacja największych mistrzów naszych czasów, pokaz ludzkiej determinacji, wytrwałości, dążenia do ideałów piękna i perfekcji. Żal mi, że odchodzi do historii kolejna strefa wolna od politycznej poprawności, w której zwycięstwo nad słabszym jest powodem do radości, a nie refleksji na temat dyskryminacji i zaniku równych szans.
Sport jest dziś jednym z ostatnich bastionów normalności w życiu ludzi Zachodu, tzn. strefą, w której lepszy w zasadzie nie musi się tłumaczyć z tego, że jest lepszy, a nie taki sam jak każdy inny, słabszy zaś zbiera cięgi za to, że jest słaby. Z jednym wyjątkiem – reguła ta nie dotyczy Chińczyków. Ich dążenie do zdobycia jak największej liczby złotych medali – co im się udało – traktowane było przez wielu ludzi na Zachodzie jak coś w rodzaju uciążliwej, a nawet niebezpiecznej dla otoczenia choroby. „Cyborgi”, „humanoidy”, „maszyny do medali” – to tylko niektóre określenia chińskich sportowców, które znalazłem w polskich i zagranicznych gazetach. Michael Phelps albo Usain Bolt są „wielkimi mistrzami”, natomiast ich chińscy odpowiednicy co najwyżej „robotami” albo „pożeraczami medali”.
Jest w tym podejściu mnóstwo moralnego relatywizmu zmieszanego z obłudą i dużą porcją zwykłego ordynarnego rasizmu. Do Murzynów wygrywających biegi zdążyliśmy się już przyzwyczaić, Azjaci dźwigający tony żelaza też niespecjalnie rażą, ale po Chińczykach jeszcze możemy sobie pojeździć. Możemy się pościgać między sobą w wyrażaniu świętego oburzenia na ich zapał i determinację w wygrywaniu jednej po drugiej olimpijskich imprez. Wychodzimy jednak przy tej okazji na niezłych hipokrytów. Ciekawe dlaczego, zamiast wyrażać podziw dla polskich przegranych siatkarzy, pływaków, zapaśników, florecistek albo szczypiornistów, zastanawiamy się nad powodami klęsk i szukamy winnych?
Udział w igrzyskach olimpijskich nie ma sensu, jeśli sportowiec nie chce wygrać swojej konkurencji. A jeśli ktoś przyjechał do Pekinu w celu realizacji „olimpijskiego ideału”, to powinien czym prędzej zmienić zawód. Liczy się zwycięstwo, dla największych sportowców liczy się tylko zwycięstwo, a chwała dla pokonanych i inne sentymenty są dobre w „Rydwanach ognia” i przemowach działaczy sportowych. Przy okazji warto wspomnieć, że w starożytnej Grecji rejestrowano wyłącznie imiona zwycięzców, srebrne i brązowe medale to stosunkowo niedawny wynalazek (od igrzysk nowożytnych w 1894 roku), a uznanie dla zdobywcy szóstego miejsca w pływaniu synchronicznym albo dziewiątego w wyścigu na dochodzenie to najnowsza metoda obronna ostatnich partaczy i patałachów.