Biografia niewykorzystana

Pierwszy sekretarz KW PZPR w Gdańsku, ambasador wolnej Polski na Łotwie. Miał szanse zbudowania formacji lewicowej odrzucającej tradycję PZPR. Tadeusz Fiszbach zostanie jednak zapamiętany jako współtwórca Porozumień Sierpniowych

Aktualizacja: 30.08.2008 14:42 Publikacja: 30.08.2008 01:38

Mieczysław Jagielski, Lech Wałęsa i Tadeusz Fiszbach w sali BHP Stoczni Gdańskiej. Sierpień 1980 r.

Mieczysław Jagielski, Lech Wałęsa i Tadeusz Fiszbach w sali BHP Stoczni Gdańskiej. Sierpień 1980 r.

Foto: KFP

Późny lipcowy wieczór 1989 r., kilka dni przed posiedzeniem Zgromadzenia Narodowego, które miało wybrać generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. W mieszkaniu jednego z profesorów Uniwersytetu Warszawskiego lider zwycięskiego obozu „Solidarności” Lech Wałęsa pyta Tadeusza Fiszbacha, byłego pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku, wicemarszałka Sejmu z ramienia PZPR: – Jakie ma pan poparcie w klubie? Fiszbach odpowiada: – Znaczące. – Na co Wałęsa: – Na posiedzeniu zgłoszę z sali pana kandydaturę na prezydenta. Ale musi się pan zgodzić. – Nie zgodziłem się – opowiada dziś Fiszbach.

Tadeusz Fiszbach, elegancki szczupły mężczyzna z charakterystyczną łysiną, rocznik 1935, popija dziś kawę w miłym pensjonacie w Gdańsku-Wrzeszczu. – Mam ciągle mało czasu – opowiada. – Z wiekiem wszystko robi się dokładniej, wolniej, z rozwagą i dostojeństwem.

W roku akademickim prowadzi wykłady ze sztuki dyplomacji dla studentów Wyższej Szkoły Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni. Poranek zaczyna od joggingu w lasku niedaleko domu. Chodzi na basen na AWF. Na uczelni ciągle pamiętają, że przyczynił się do przydzielenia im pięknego pałacyku, odmawiając tym samym prośbie radzieckiego konsula. Bywa w klubie fitness Dariusza Michalczewskiego, gdzie czasem zdarza mu się stanąć na taśmie obok mistrza. Nie może się jednak forsować. Po latach wychodzą skutki życia pełnego stresów. – Już gdy przeszedłem na emeryturę, lekarze odkryli, że kiedyś miałem zawał serca – tłumaczy. No i nadal codziennie budzi się w nocy – o drugiej, trzeciej.

Kim mógł być? Prezydentem? Szefem formacji lewicowej? Jak wyglądałaby polska scena polityczna, gdyby lewica w 1990 r. wybrała go zamiast Kwaśniewskiego na swojego lidera? – To jest postać, która mogła odegrać istotną rolę w historii politycznej po 1989 r. – ocenia historyk dr Antoni Dudek. Znacznie większą niż ta, która ostatecznie przypadła mu w udziale.

Jego biografię można odczytywać przez pryzmat odniesionych sukcesów. W Stoczni Gdańskiej w 1980 r. był uczestnikiem Porozumień Sierpniowych. Sekretarzem PZPR, który wspierał solidarnościowe racje. Po wprowadzeniu stanu wojennego poszedł w odstawkę. W wyborach kontraktowych w 1989 r. wybrano go na posła, potem został wicemarszałkiem Sejmu.

A jednak dziś, gdy trwają dyskusje o kształcie nowej lewicy, nazwiska Fiszbacha nie przywołuje żaden z jej liderów. Wojciech Olejniczak, do niedawna przewodniczący SLD, mówi: – Zaskakuje mnie pytanie o niego. Jak sobie przypominam, był związany bardziej z dyplomacją. Nigdy go nie spotkałem i nie rozmawiałem z nim. Wiem, że wtedy w Gdańsku był zwolennikiem dialogu, próbował się dogadywać.

Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny „Krytyki Politycznej”: – Nie jest to postać, o której myślę. Dla mnie nie ma znaczenia. Został zamknięty w pewnej epoce. My identyfikujemy się z tradycją KOR i PPS Jana Józefa Lipskiego.

Grzegorz Napieralski, nowy szef SLD, po poparcie jeździ do autora stanu wojennego Wojciecha Jaruzelskiego.

Być może klucz do politycznej porażki Fiszbacha tkwi w początku jego kariery. Jako 23-letni chłopak podjął decyzję o wstąpieniu do PZPR. Była to niełatwa decyzja. Rodzina pochodziła spod Lwowa, w 1945 r. przeniosła się na Pomorze, do Kartuz. Ojciec był mechanikiem, matka uczyła polskiego. Dom – religijny i patriotyczny – pełen był szacunku dla Orląt Lwowskich, o których pieśni Fiszbach zna do dziś. Jako student w 1956 r. szedł pod Komitet Wojewódzki partii w Olsztynie. – Skandowaliśmy: „Klecha z Frankiem kacykami, nie ma miejsca między nami” – opowiada. To były nazwiska sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego. Nie przypuszczał, że za kilkanaście lat zajmie ich miejsce, tyle że w Gdańsku.

Uprawiał sport. W dziesięcioboju zdobył tytuł mistrza województwa olsztyńskiego, był w dziesiątce najlepszych w Polsce. Skakał o tyczce, biegał sprinty. Ćwiczył w Starcie Elbląg. – Sport daje hart ducha, dyscyplinuje wewnętrznie, uczy współzawodnictwa, ale i koleżeńskości. No i odporności na stres.

Decyzja o wstąpieniu do PZPR była wynikiem splotu dwóch okoliczności. Profesor z przedwojennej PPS przekonał go, że po Jałcie Polacy nie wygrają bezpośredniej walki, więc jedyną metodą jest wchodzenie w struktury partii i branie udziału w rządzeniu. Rodzaj wallenrodyzmu. Drugi powód był osobisty. Fiszbach, młody absolwent Wydziału Produkcji Mleczarskiej w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie, nakazem pracy skierowany został do mleczarni w Elblągu. Działania nowego pracownika na rzecz usprawnienia produkcji napotkały opór dyrektora. Ponieważ konflikt narastał, koledzy poradzili Fiszbachowi, by poszukał oparcia w partii. – Podczas rozmowy kwalifikacyjnej pytano mnie, czy jestem wierzący. Odpowiedziałem, że tak. Praktykujący? – Tak. – No to jak chcecie do partii? – W statucie PZPR jest zapis, że partia służy narodowi, a naród jest w przeważającej większości chrześcijański. Zrobiono przerwę, naradzano się, ale mnie przyjęto – opowiada Fiszbach. Tak się zaczęła jego kariera partyjna.

Szybko awansował. Był sekretarzem Komitetu Powiatowego w Elblągu i Tczewie. Mówiono o nim: człowiek Kociołka. Stanisław Kociołek, pierwszy sekretarz KW w Gdańsku, aż do wydarzeń z Grudnia 1970 r. był uważany za reformatora, który chce odmłodzić partię. Dopiero później dorobił się przydomku kata Trójmiasta. Tak nazwał go autor „Ballady o Janku Wiśniewskim” Krzysztof Dowgiałło.

Fiszbach miał cenną umiejętność – bez problemu znajdował wspólny język i z ludźmi kultury, i z robotnikami. – Ojciec był robotnikiem i ja czułem ten klimat – tłumaczy. Dzięki temu bezboleśnie przeprowadził Tczew przez krwawe wydarzenia Grudnia. Na wieść o pierwszych strajkach udał się do zaprzyjaźnionych z nim kolejarzy. To oni zapewnili mu wsparcie, ochraniając budynek partyjnego komitetu. Gdy później partia chciała przysłać dla utrzymania bezpieczeństwa wojsko, odmówił. Wiedział, że to może tylko eskalować konflikt. Gdański komitet wojewódzki płonął. A on, 35-latek, jeździł po Tczewie od załogi do załogi. – W Pomorskiej Fabryce Gazomierzy dyrektor do mnie zadzwonił: – Chcą iść na komitet! Mówię: – Przetrzymaj chwilę, ja już jadę. Samochód, którym podjechałem, zostawiłem za rogiem. W bramie spotkałem się z protestującymi. Mówię: – Przyszedłem do was. I poszliśmy do hali fabrycznej, by rozmawiać – wspomina. Gdy młodzi, pełni temperamentu robotnicy chcieli niszczyć urządzenia, odwołał się do pragmatyzmu starszych. Pytał, czy chcą niszczyć własną pracę. Wrócili na swoje miejsca. – Później mówiono, że taki styl porozumiewania się z ludźmi – bliski Gierkowi – został zauważony i awansowałem – opowiada. Przyjechał do Gdańska już w styczniu 1971 r. Objął stanowisko sekretarza do spraw nauki, oświaty i kultury w Komitecie Wojewódzkim PZPR.

Cała Polska poznała go podczas Sierpnia’80. To wtedy narodziła się legenda Fiszbacha. – Pierwszy sekretarz KW PZPR chyba rzeczywiście autentycznie wierzył w rewolucję „Solidarności” – mówi dr Antoni Dudek. We wspomnieniach ludzi, którzy wtedy byli w stoczni, Fiszbach jawi się jako główna postać po stronie rządowej, która parła do porozumienia. On sam mówi, że czuł ogromną odpowiedzialność. Wciąż miał w oczach wydarzenia z Grudnia „70. Postanowił zrobić wszystko, by do powtórnej tragedii nie dopuścić.

Już pierwszego dnia strajku dał protestującym na piśmie gwarancję nietykalności. Potem sam wysyłał ich na rozmowy do wicepremiera Jagielskiego, który przyjechał z centrali. Na IV Plenum KC, które 24 sierpnia odbyło się w Warszawie, nie chciał udostępniać wcześniej treści wystąpienia, które zamierzał wygłosić. Powiedział, że to autentyczny protest klasy robotniczej. Wytupano go. – Jedyną osobą, która wtedy publicznie do mnie podeszła i uścisnęła rękę, był Tadeusz Łomnicki – wspomina. Przemówienie opublikował „Głos Wybrzeża”. Stoczniowcy wywiesili je na tablicy ogłoszeń. Ktoś napisał na nim „Łysy jest z nami”.

W stoczni, gdy negocjowali treść porozumień, powiedział Wałęsie: – Zazdroszczę panu. Pan ma komfort racji. Inaczej się dyskutuje, gdy chciałoby się być po innej stronie, niż się jest.

Po podpisaniu porozumień telewizja z Berlina Zachodniego postanowiła nakręcić o nim film. Władze centralne wyraziły zgodę. Chcieli przeciwstawić Fiszbacha zdobywającemu właśnie światową sławę Wałęsie. Dziennikarze przeprowadzili rozmowy w Komitecie Wojewódzkim, na stadionie w Sopocie. Pokazali Fiszbacha jako sportowca. Jak rzuca oszczepem, biegnie do lasu, rozmawia z żoną i dziećmi. W końcu jest obrazek stoczniowców w kaskach. Dziennikarz pyta: – Za kim jesteście?

Odpowiadają: – Za Wałęsą. A za Fiszbachem? Za Fiszbachem też! No i wybuchła międzynarodowa awantura. Telewizję z RFN można było obejrzeć także po wschodniej stronie. Traf chciał, że film obejrzał Erich Honecker. Przywódca NRD natychmiast ostro zaprotestował: – Jak tak można?

Przecież on jest pierwszym sekretarzem! O reakcji Honeckera został poinformowany polski ambasador.

W Gdańsku partia stała za nim murem. Jednak poparciem dla „Solidarności” przekreślił swoje szanse na większą karierę w PZPR. Do głosu doszła opcja stawiająca na rozwiązania siłowe. O tym, że wojskowe kolumny jeżdżą po drogach, dowiedział się w nocy z 12 na 13 grudnia z telefonu ks.

Jankowskiego. „Dzwonię do generała Milewskiego: – Co to znaczy? No, wiecie, towarzyszu Fiszbach, są zamiecie, oni jadą oczyścić główne drogi…” – rozmowę z ówczesnym szefem MSW wspominał później w „Tygodniku Solidarność”.

Kilka godzin później zadzwonił do niego płk Jerzy Andrzejewski, szef gdańskiej milicji, i przekazał polecenie centrali, by udał się do Wałęsy i skłonił go do wyjazdu do Warszawy.

Pojechali razem z ówczesnym wojewodą gdańskim prof. Jerzym Kołodziejskim.Danuta Wałęsowa pamięta, że był blady jak obrus i że zostawił czapkę.Obaj, chcąc gwarantować Wałęsie bezpieczeństwo, zaoferowali, że będą mu towarzyszyć do Warszawy. Wałęsa jednak nie chciał. Za kilka dni była planowana wielka manifestacja w Gdańsku. Fiszbach i Kołodziejski mieli dopilnować, by nie doszło do rozlewu krwi.

Po latach Fiszbach dowiedział się, że gdyby wtedy nie namówił Wałęsy do wyjazdu do Warszawy, sam zostałby internowany.

Cztery dni po wprowadzeniu stanu wojennego, 17 grudnia 1981 r., gdańska egzekutywa partyjna wydała bezprecedensowe oświadczenie. „Jutro Polski musi być jutrem porozumienia, jutrem wykonywania sierpniowej umowy społecznej 1980 r., jutrem zasadniczych reform. Proces naprawy Rzeczypospolitej dzisiaj zawieszony, jest nieuchronny”. Kilka dni wcześniej gen. Jaruzelski grzmiał: – Awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki.

Za prowadzoną politykę Fiszbach zapłacił odstawieniem na boczny tor. – Jaruzelski przeprowadził cięcie po skrzydłach. Z władz partii wyrugował z jednej strony liberalne skrzydło – właśnie Fiszbacha, Edwarda Skrzypczaka z Poznania. Z drugiej odsuwany był partyjny beton, m.in. Stanisław Kociołek – mówi Antoni Dudek. Kociołek został ambasadorem w Moskwie, Fiszbach – radcą w ambasadzie w Helsinkach. W sumie miękkie lądowanie. Prawdopodobnie dlatego, że Fiszbach nie stawiał oporu: sam podał się do dymisji, choć w Gdańsku miał ogromne poparcie. – Nie czułem stanu wojennego i wojennej rzeczywistości. Nie chciałem tego akceptować – tłumaczy.

Do dziś nie zmienił zdania: – Uważam, że Porozumienia Sierpniowe mogły być zrealizowane z korzyścią dla Polski. A stanu wojennego nie trzeba było wprowadzać. W tym poglądzie wśród byłych dygnitarzy PZPR jest odosobniony. Nawet Edward Skrzypczak, zmuszony wtedy do odejścia „liberał”, dziś stoi na czele Obywatelskiego Ruchu Obrony Generała Wojciecha Jaruzelskiego. Z badań opinii publicznej przeprowadzonych przez GfK Polonia w 2006 r. wynika, że 50 proc. Polaków popiera wprowadzenie stanu wojennego, wśród elektoratu lewicy – 86 proc. Aprobata dla stanu wojennego stanowi nadal ważny wyznacznik polskiej lewicowości.

Z wyborów w roku 1989 r. Fiszbach wyszedł zwycięsko. To był jego czas. W Magdalence wygrała koncepcja, którą lansował od 1980 r. W nowym rozdaniu wróżono mu polityczną karierę. Ledwo zdążył wrócić z Helsinek do Gdańska, gdy w jego domu pojawiła się delegacja z prof. Januszem Sokołowskim, rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, oraz historykiem prof. Romanem Wapińskim. Namówili Fiszbacha, żeby wystartował do Sejmu w kontraktowych wyborach. Z listy społecznej, bo Komitet Wojewódzki PZPR nie zgodził się wpisać go na swoją listę. Podpisy zbierał z rodziną przy Złotej Bramie. Składali je stoczniowcy, księża, zakonnice, wojskowi w cywilu. Podpisali się także Borusewicz i bracia Kaczyńscy, a Lech Wałęsa udzielił poparcia podczas jednego z wystąpień.

Partia wystawiła przeciw niemu niewygodnego przeciwnika – Jana Łabęckiego, popularnego robotnika, członka Biura Politycznego. W nocy ktoś zrywał afisze, innym razem wynajęta sala okazywała się zamknięta na klucz. Jednak wygrał.

Gazety entuzjastycznie pisały o „powrocie posła”. On sam mówił, że nie traktuje wygranej jako zadośćuczynienia. „Byłem na aucie, ale nie czułem się przegrany. Praca dyplomaty zupełnie nie odpowiadała memu temperamentowi, ale pozwoliła zdobyć nowe doświadczenia, które dziś doceniam znacznie bardziej, niż gdy je zdobywałem” – zwierzał się dziennikarzowi „Życia Gospodarczego”. Dziś opowiada o dającej się odczuć inwigilacji na placówce, gdy po każdym zebraniu z sąsiedniego pokoju słyszał stukot maszyny do pisania. O włamaniu do mieszkania, podczas którego przetrząśnięta została jedynie biblioteka.

Ale też i o wielkiej przygodzie z narciarstwem klasycznym, do której namówił go prezydent Finlandii. Startował w maratonach. – Królewski Bieg Wazów na 90 km. Król ze mną wygrał, ale był dużo młodszy i biegł rano, gdy był mróz, a ja już wtedy, gdy padał deszcz – śmieje się dziś.

W Sejmie kontraktowym został wicemarszałkiem z ramienia klubu lewicy. Cieszył się autorytetem. Można było przypuszczać, że teraz w życiu publicznym zaistnieje na dobre. Naprawdę jednak jego czas w polityce właśnie się kończył.

Z okresu pełnienia dostojnej funkcji pamięta spotkanie z Ojcem Świętym podczas pielgrzymki do wolnej ojczyzny. – Było dla mnie chwilą przełomową. Po nim pojechałem do Częstochowy – opowiada. Nawet w wymiarze religijnym szedł pod prąd tendencji polskiej lewicy, która właśnie wtedy stawała się radykalnie antyklerykalna.

Trudno dziś przesądzać, na ile odmowa kandydowania na prezydenta przeciw Jaruzelskiemu była wynikiem realnej oceny ówczesnej sytuacji. Wałęsa proponował potem kandydowanie kilku innym osobom, m.in. prof. Aleksandrowi Gieysztorowi. Żaden z nich jednak się nie zgodził. – Czy uważaliście panowie, że Jaruzelski jest za mocny? – Tak uważaliśmy – odpowiada Fiszbach. – Ze względu na poparcie, jakie miał w resortach siłowych i konserwatywnej części aparatu partyjnego.

Jego losy rozstrzygnęły się na ostatnim zjeździe PZPR, gdzie padło hasło „sztandar wyprowadzić”, a następnego dnia z byłych członków PZPR powstała nowa lewica.Jeszcze przed tym wydarzeniem przedstawiał w mediach swój pomysł na nową partię. – Uważałem, że należy rozwiązać PZPR i oddać państwu majątek nieudokumentowany składkami członkowskimi – mówi dzisiaj.

To był idealizm. Interesy lewicy znacznie lepiej rozumieli już młodsi działacze. Leszek Miller z Żyrardowa i Aleksander Kwaśniewski z Gdańska, minister ds. kultury i sportu w rządzie Zbigniewa Messnera.

Przebieg ostatniego zjazdu do dziś jest w wielu miejscach tajemnicą. Fiszbach był uważany za konkurenta Kwaśniewskiego do przewodzenia lewicy. Pierwszego dnia w Sali Kongresowej nie udzielono mu jednak głosu. Zamiast tego odczytano jego oświadczenie. Sala z oburzenia zawrzała. – Tyle że ja żadnego oświadczenia nie składałem. Spreparowano je! – mówi dziś Fiszbach. Kto – tego do dziś nie wie. – Wtedy wyszedłem, a wraz za mną ok. 40 posłów. Mówią: zróbmy coś. Więc obok, w Sali Warszawskiej, powołaliśmy partię – opowiada. Tak narodziła się Polska Unia Socjaldemokratyczna.

Tej samej nocy do jego pokoju w hotelu sejmowym przyszła delegacja z prośbą, by następnego dnia wziął udział w zjeździe założycielskim Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej. – Powiedziałem, że wezmę udział jako gość, pod warunkiem że udzielą mi głosu i że sprostują kłamliwe oświadczenie – mówi. Tak się stało, mimo to odrzucił propozycję objęcia funkcji wiceprzewodniczącego SdRP.

Na przewodniczącego wybrano Kwaśniewskiego, Millera na sekretarza generalnego. – Gdyby ktoś przeanalizował, ile było wśród delegatów mundurowych, funkcyjnych, to by się okazało, że moja koncepcja nie miała tam szans – mówi Fiszbach. Polska Unia Socjaldemokratyczna odcięła się od marksizmu i zrezygnowała z majątku byłej PZPR.

– Partia okazała się kanapowa. Nie była w stanie konkurować z SdRP. Jej twórcy nie zrozumieli, że lewica w Polsce musiała być oparta na fundamencie PZPR – ocenia dr Dudek. Ugrupowanie w końcu się rozpadło, część działaczy przeszła do Unii Pracy.

Po wielu latach Fiszbach z Kwaśniewskim spotkali się w Rydze. Kwaśniewski był wtedy prezydentem RP, Fiszbach ambasadorem. – Przywitaliśmy się serdecznie, choć nasze drogi polityczne bezpowrotnie się rozeszły – opowiada Fiszbach.

Związał się emocjonalnie ze stroną postsolidarnościową. Przyjaźni się z Bogdanem Lisem, utrzymuje kontakty z Lechem Wałęsą i ceni sobie, że gdy prezydent Lech Kaczyński przyjechał do Gdańska na ingres arcybiskupa Głódzia, znalazł czas na miłą pogawędkę. Zagląda też do Centrum „Solidarności”.

Od wielu lat odmawia jednak wypowiedzi na temat bieżących wydarzeń politycznych. – Żeby móc uogólniać, trzeba wiedzieć więcej – tłumaczy. Chętnie uczestniczy natomiast w panelach, sesjach naukowych, dyskusjach o przeszłości. – Trzeba tamten okres zamknąć godnie i uczciwie. Lustracja powinna była zostać przeprowadzona wcześniej, żeby nowe pokolenie Polaków rosło na gruncie prawdy historycznej, która miejscami boli, ale jest niezbędna. Niestety, nie zrobiono tego, więc teraz to dziedzictwo ciągnie się za nami.

W pociągu, w tramwaju, na gdańskich ulicach ludzie go rozpoznają, inicjują rozmowy. Kiedyś wnuczka jechała taksówką. Poprosiła na ulicę Hubala i usłyszała: „A, to tam, gdzie Fiszbach mieszka”. – Gdy przyznała się do pokrewieństwa, taksówkarz powiedział „Powinnaś być dumna z dziadka”. I to jest dla mnie wielkie zobowiązanie – mówi Fiszbach.

Lecz nawet teraz, po wielu latach, Fiszbach wciąż nie pasuje do układanki. W czerwcu Rada Miasta Gdańska postanowiła przyznać mu odznaczenie. Najbardziej zaszczytne, poza honorowym obywatelstwem, są medale św. Wojciecha oraz Mściwoja II. Rajcy długo łamali sobie głowy, który z medali wybrać. Padło na Mściwoja. Przeważyła opinia, że dawanie medalu św. Wojciecha byłemu pierwszemu sekretarzowi PZPR byłaby lekkim zgrzytem.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy