Taniec nad przepaścią

Micheil Saakaszwili. To dzięki niemu Gruzja jest blisko Zachodu jak nigdy przedtem. I przez niego może stracić szansę na wstąpienie do NATO.

Aktualizacja: 27.09.2008 03:49 Publikacja: 27.09.2008 02:55

Micheil Saakaszwili i Bernard Kouchner, szef dyplomacji Francji w zbombardowanym przez Rosjan Gori

Micheil Saakaszwili i Bernard Kouchner, szef dyplomacji Francji w zbombardowanym przez Rosjan Gori

Foto: AP

Młody przywódca, który przesuwając w przyśpieszonym tempie swój mały pięciomilionowy kraj ku zachodniej cywilizacji, naraził się na wielki gniew Moskwy. Użyła przeciwko niemu sprawnej machiny czarnego PR, embarga i sankcji, prorosyjskich polityków i przedsiębiorców na Zachodzie. Rozstawiała pułapki, by wreszcie mieć motyw do rozprawienia się z tym, który odważył się stawić jej czoło.

Saakaszwilemu puściły w końcu nerwy. To najbardziej zachodni z polityków tej części świata, wyedukowany w Ameryce i Francji. Ale kaukaska krew pobudziła go w sierpniu do ryzykownej rozgrywki. Tak ryzykownej, że po kilku dniach drżał o swoje życie, nasłuchiwał, czy rosyjskie czołgi zmierzają do Tbilisi, by go obalić lub wygnać z ojczyzny.

To, że prezydentowi Gruzji czasem puszczają nerwy, widać już było w zeszłym roku. Wtedy, w listopadzie 2007 roku, chodziło o konflikt z opozycją. Na wielkie demonstracje w Tbilisi posłał oddziały specjalne policji, psując sobie w świecie wizerunek polityka w stylu zachodnim. W sierpniu tego roku, gdy zdecydował się na atak na separatystyczną Osetię Południową, poszedł o krok dalej. Niektórzy uważają, że był to krok w przepaść. I że wciągnął w nią nie tylko siebie, ale i cały kraj.

Czy naród mu daruje? Czy też wyniesie go z pałacu prezydenckiego Awłabari, tak jak naród pod wodzą Saakaszwilego wyprowadził w 2003 roku z poprzedniej siedziby głowy państwa jego poprzednika Eduarda Szewardnadzego? O tym zapewne marzą liderzy opozycji, w tym jego przyjaciele z czasów skierowanej przeciw Szewardnadzemu rewolucji róż. Ostatnio coraz głośniej mówią o rozliczeniu prezydenta za błędy. Kilku z nich odwiedziło już Waszyngton zapewne po to, by wysondować, czy Amerykanie uważają, że prozachodnia Gruzja musi być Gruzją Saakaszwilego.

A jeszcze sześć tygodni temu, na początku rosyjskiej agresji na Gruzję, opozycja, przynajmniej ta prozachodnia, wstrzymywała się z krytyką.

– Na ocenę wydarzeń, które skłoniły Moskwę do okupacji części Gruzji, przyjdzie jeszcze czas – mówił mi w połowie sierpnia Dawid Usupaszwili, szef Partii Republikańskiej, ugrupowania, które, gdy jeszcze istniał Związek Radziecki, a 41-letni dziś Micheil Saakaszwili zaczynał pierwsze studia w Kijowie, głosiło, że miejsce Gruzji jest w NATO. Z oceną Saakaszwilego, jego odpowiedzialności za rozpętanie największej wojny na terenie byłego Związku Radzieckiego od jego upadku, wstrzymywali się też jego sojusznicy. W tym Lech Kaczyński, który w wywiadzie dla „Rz” (z 16 – 17 sierpnia) podkreślał: „To nie jest moment, by mówić o błędach Saakaszwilego”.

Gdyby nie atak Gruzinów na Cchinwali, ich kraj prawie na pewno zostałby w grudniu, na spotkaniu ministrów państw NATO, zaproszony do MAP, przedsionka sojuszu. Z powodu oporu Niemiec i Francji Gruzja nie uzyskała zaproszenia na kwietniowym szczycie przywódców NATO w Bukareszcie, ale dostała tam jednoznaczny przekaz: Musi przeczekać osiem miesięcy. Przeczekać, czyli nie dać się sprowokować Rosjanom. Niestety, dała się sprowokować w nocy z 7 na 8 sierpnia.

Dużo o Saakaszwilim mówią wydarzenia z 11 sierpnia, dnia, w którym się decydowało, czy Rosjanie wejdą do Tbilisi, i jak na konflikt zareaguje Zachód. Rano do Gruzji przyleciał Bernard Kouchner, szef dyplomacji Francji przewodzącej w tym półroczu Unii Europejskiej. Po południu obaj byli razem w Gori, mieście w środku Gruzji, około 25 kilometrów od granic separatystycznej Osetii Południowej, które dwa dni wcześniej zostało zbombardowane przez Rosjan. Tam już wówczas było widać, do czego potrafi się posunąć Moskwa – do ataku na cywilów.

Obserwowałem Kouchnera w Gori, przybysza z kraju, który powstrzymał w kwietniu natowskie aspiracje Gruzinów. Był wyraźnie wstrząśniety tym, co zobaczył. Bardzo wysoki Saakszwili, w cętkowanej kamizelce kuloodpornej, oprowadzał niewielkiego wzrostem gościa ubranego w garnitur po osiedlu bloków wypalonych po rosyjskim bombardowaniu. Otoczył ramieniem jego szyję, jakby chciał powiedzieć zagranicznym dziennikarzom: Francja to jest teraz nasz przyjaciel, widzi, co nam grozi, rozumie nas i pomoże.

I nagle wydarzyło się coś, czego Gruzini się po swoim odważnym prezydencie nie spodziewali. Dał się słyszeć dźwięk nadlatującego samolotu. Chyba wszyscy obecni mieli to samo przerażające skojarzenie, mnie się też pojawiło w głowie: to Rosjanie znowu chcą zbombardować Gori, tym razem mają świetny cel: znienawidzonego Saakaszwilego. Plus Kouchnera i kilkudziesięciu zagranicznych dziennikarzy.

Saakaszwili to najbardziej zachodni z polityków tej części świata. Ale kaukaska krew pobudziła go w sierpniu do ryzykownej rozgrywki.

Wybuchła panika. Najbardziej jej uległ Saakaszwili. Rzucił się do ucieczki, sadził wielkie susy, z rozwianymi włosami. Ochroniarze z trudem go dogonili po kilkunastu metrach i przykryli go swoimi ciałami.

Żaden samolot nie zrzucił bomby na Gori. Niektórzy nawet przypuszczali, że to Saakaszwili wymyślił takie przedstawienie, by udowodnić Francuzom, że Rosjanie są zdolni do wszystkiego. Ale uciekający prezydent wyglądał zbyt naturalnie. Nie mógł mieć złudzeń – wobec niego Rosjanie są zdolni do wszystkiego.

Kilka godzin później rosyjska armia znajdowała się już w pobliżu Gori. Było jasne, że na odbiciu Osetii Południowej się nie skończy, do Tbilisi rosyjskie czołgi miały niewiele więcej niż 50 kilometrów. I raczej nikt by nie bronił wjazdu do stolicy. Saakaszwili zwołał posiedzenie rady bezpieczeństwa i wygłosił na nim przemówienie, które z wypiekami na twarzach oglądała w telewizji cała Gruzja. – Nie poddamy się, nie damy się Moskwie znowu upokorzyć – mówił Saakaszwili trzęsącym się głosem. I bardzo powoli jak na niego. Zazwyczaj wypowiada się szybciej niż Władysław Bartoszewski.Słuchałem tego przemówienia wraz z rodziną, u której w Tbilisi mieszkałem. Zebrali się sąsiedzi, w tym ubrany jeszcze w mundur rezerwista, który dwa dni wcześniej walczył pod Cchinwali. Saakaszwili był bliski płaczu, gdy wzywał naród, w tym opozycję, do jedności w obliczu natarcia wroga, który zajął już „znaczną część kraju”.

I odwołał się do historii, do podboju niepodległej Gruzji przez bolszewików w 1921 roku i zdławienia niepodległościowego wiecu w Tbilisi w 1988 roku, w ostatnich latach istnienia Związku Radzieckiego.

Zaczynała się najtrudniejsza noc dla Gruzji i jej prezydenta. Noc, podczas której Rosjanie mogli zrealizować swoją groźbę schwytania Saakaszwilego i postawienia przed trybunałem „za zbrodnie ludobójstwa na ludności cywilnej Cchinwali”.

Nie wjechali jednak na czołgach do Tbilisi. Do dziś nie jest do końca jasne, dlaczego. Czy naprawdę posłuchali najbardziej prorosyjskich przywódców Unii Europejskiej, w tym przypisującego sobie tę zasługę Silvia Berlusconiego? Późniejsze wydarzenia pokazywały, że raczej nie liczą się z opinią Zachodu. I nie zrezygnują z przekonania Gruzinów, że zasłużyli na lepszego przywódcę niż ten – jak go nazywa Kreml – zbrodniarz i hazardzista.

– Im chodzi o moją głowę – mówił w następnych dniach Saakaszwili dziennikarzom największych zachodnich mediów, których przyjmował zazwyczaj w nocy w pałacu Awłabari. A po stolicy krążyły pogłoski, jakiego polityka gruzińskiego mogą przywieźć do pałacu prezydenckiego rosyjskie czołgi.

Kilkanaście godzin po przejmującym przemówieniu do narodu w spotkaniu z Saakaszwilim uczestniczył wysłannik polskiego prezydenta Piotr Kownacki:

– Był mocno wystraszony, najwyraźniej bał się o własne życie. To mnie zaskoczyło, bo choć sytuacja była groźna, w Tbilisi bomby już nie spadały, było już po podpisaniu planu pokojowego przez Sarkozy’ego i Miedwiediewa – wspomina w rozmowie z „Rz” minister Kownacki.

Micheil Saakaszwili nie jest łatwym rozmówcą dla zachodnich przywódców, nie przejmuje się poprawnością polityczną. Ponoć nie przebiera w słowach. Nie ułatwia im wypowiadania dyplomatycznych zdań na wspólnych konferencjach prasowych. Przekonały się o tym Condoleezza Rice i Angela Merkel, gdy w połowie sierpnia, w odstępie dwóch dni, odwiedziły Tbilisi. Obie ze zdziwieniem patrzyły na Saakaszwilego, gdy ich nie dopuszczał do głosu i wygłaszał do dziennikarzy zachodnich wielominutowe tyrady po angielsku. Porównywał rosyjską agresję do najazdów mongolskich, do aneksji części Czechosłowacji przez Trzecią Rzeszę, na którą świat pozwolił, do ataku radzieckiego na Afganistan. Rosjan nazywał barbarzyńcami, którzy wywożą z okupowanych gruzińskich miast klozety i pościel. Wyraźnie było widać, że zwłaszcza pani kanclerz nie znajduje z nim wspólnego języka. Nie powstrzymało jej to jednak przed zaskakującą deklaracją, że Gruzja kiedyś znajdzie się w NATO.

Saakaszwili nawet w najtrudniejszych dla Gruzji chwilach nie szczędził krytyki Zachodowi. Oskarżał go o zignorowanie ostrzeżeń o szykowanej przez Rosjan prowokacji. Mówił coraz częściej, że wojny by nie było, gdyby Zachód poważnie potraktował nasze obawy. A mnie przypominały się słowa czołowego politologa gruzińskiego Aleksandra Rondelego, który w przeddzień kwietniowgo szczytu NATO w Bukareszcie komentował niechęć Niemiec i Francji do przyznania Gruzji programu MAP: – Jesteśmy w klatce ze złym psem, a oni nam mówią: „Pogłaszczcie psa, on taki dobry”, my zaś po prostu chcemy wyjść z klatki.

Niezależnie od tego, jak Gruzini ostatecznie ocenią decyzję Saakaszwilego o ataku na Osetię Południową, zawdzięczają mu bardzo wiele. Przez cztery lata jego prezydentury Gruzja stała się innym krajem. Bez Saakaszwilego prawdopodobnie w ogóle nie byłoby dyskusji, czy miejsce Gruzji jest w NATO i Unii Europejskiej. Był pierwszym przywódcą w regionie, który z pełnym przekonaniem i bez oglądania się na pomruki Moskwy kierował swój kraj na Zachód. Nic dziwnego, że dla Kremla stał się wrogiem numer jeden. Na dodatek prozachodnie nastawienie udzieliło się społeczeństwu, w styczniu za przystąpieniem do NATO opowiedziało się 77 procent uczestników referendum.

Przed wybuchem sierpniowej wojny Gruzja osiągała świetne wyniki ekonomiczne. Do Tbilisi ściągały wielkie międzynarodowe firmy, jeden po drugim powstawały hotele ekskluzywnych sieci. I to w stolicy kraju, który nie ma bogactw naturalnych, w przeciwieństwie do wielu innych postradzieckich państw, i nie przyciąga po prostu przedsiębiorców łaknących wielkiego zysku z ropy czy gazu. W prestiżowym piśmie zachodnim widziałem kiedyś reklamę: „Jest taki kraj, w którym wzrost gospodarczy jest dwucyfrowy, myślicie, że chodzi o Chiny? Nie, to Gruzja”.

Udało mu się zmienić mentalność urzędników. Bolączką postradzieckich krajów jest korupcja, urzędnicy mało zarabiają, bo wiadomo, że sobie dorobią, łupiąc obywateli. Saakaszwili zakazał łupić, podniósł pensje, a jak ktoś nadal brał łapówki, to musiał się liczyć z wyrzuceniem z pracy. Jednego dnia posady straciła prawie cała policja drogowa. O sukcesie w walce z korupcją przekonałem się osobiście. W marcu jechałem z sąsiedniej Armenii samochodem. Na granicy ormiański kierowca włożył w paszport banknot, by jego rodacy, pogranicznicy i celnicy, nie domagali się jakichś ubezpieczeń czy innych dokumentów. Gdy zbliżaliśmy się do gruzińskiego posterunku, spytałem, dlaczego nie wkłada w paszport następnego banknotu, odpowiedział z nutą zazdrości: – Gruzini nie biorą. Tak tam się porobiło.

Wiele dobrego o prezydencie nasłuchałem się w mniejszych gruzińskich miejscowościach. Tam, w przeciwieństwie do wielkomiejskiego Tbilisi, jego zasługi są doceniane, a podczas spotkań przy winie wznosi się toasty za Miszę. Misza, czyli Micheil Saakaszwili, imponuje im zachodnim stylem. Ma młodzieńczą energię, biegle posługuje się angielskim, francuskim, ukraińskim i rosyjskim, a dogada się jeszcze w kilku innych językach.

Mówi szybko i szybko działa. – Prawdziwe pożegnanie z komunizmem zaczęło się u nas dużo później niż w Polsce czy Czechach. Ekipa prezydenta musiała robić w rok to, co normalnie trwa trzy lata. A szybko to nie zawsze zgodnie z procedurami demokratycznymi. Saakaszwili zrozumiał, że Gruzja za jego władzy przeżywa historycznym moment, moment prawdy. Jeżeli teraz nie uda się wyrwać z orbity Moskwy, to potem będzie już bardzo trudno – mówił mi jeszcze przed rozpoczęciem wojny politolog Aleksander Rondeli.

To, że Rosja od początku roku prowokowała Saakaszwilego, jest oczywiste – organizowała manewry, strącała gruzińskie samoloty bezzałogowe, w separatystycznych republikach Osetii Południowej i Abchazji dochodziło do tajemniczych zamachów, a na pograniczu wybuchały strzelaniny. A jeszcze wcześniej rozdała paszporty Osetyjczykom i Abchazom, by potem głosić, że występuje w obronie swoich obywateli. Jasne jest też, że skorzystała z rozpoczętej wojny w Osetii Południowej i wysłała swoje wojska do Gruzji właściwej, by siały tam popłoch wśród mieszkańców i niszczyły strategiczne obiekty – mosty, bazy wojskowe, rurociągi, lotniska.

Nie jest natomiast jasne, czy Rosja rozpoczęłaby okupację Gruzji właściwej, gdyby nie atak Gruzinów na Cchinwali, który na rozkaz Saakaszwilego rozpoczął się 8 sierpnia o godzinie 0.53. Gdy przez pierwsze godziny wojny Gruzini odnosili militarne sukcesy, mówili, że „zaprowadzają porządek konstytucyjny” w zbuntowanej republice. I początkowo walczyli z Osetyjczykami. Nad ranem w Osetii Południowej były już duże oddziały rosyjskie i to, co zapowiadało się na zwycięstwo, szybko okazało się porażką. Znacznie wykraczającą poza granice separatystycznego regionu.

Im dalej od tej daty, tym częściej słyszymy zapewnienia Saakaszwilego, że wojna już trwała, zanim on wydał rozkaz do ataku. I że wydał go, bo kilkaset rosyjskich czołgów wjeżdżało do czterokilometrowego tunelu rockiego, który łączy leżącą w Federacji Rosyjskiej Osetię Północną z Osetią Południową.

Miesiąc po tych wydarzeniach gruziński wywiad przedstawił podsłuchane rozmowy osetyjskich pograniczników, które mają dowodzić, że znaczne siły rosyjskie były na terenie Osetii Południowej już 7 sierpnia. A więc, że Rosjanie szykowali się do wojny.

Nagrania rozmów pojawiły się, gdy coraz częściej w prasie zachodniej pojawiały się pytania o odpowiedzialność Saakaszwilego za rozpętanie wojny, a dyplomaci zaczęli przebąkiwać, że Gruzja pogrzebała swoją szansę na wejście do NATO.

Podobne pytania coraz ostrzej stawia gruzińska opozycja. – Potrzebne jest poważne dochodzenie, które odpowie na pytanie, czy wojny można było uniknąć – powiedziała 12 września Nino Burdżanadze, która jeszcze pół roku temu była po stronie Saakaszwilego, stała na czele gruzińskiego parlamentu.

Saakaszwili zgodził się na takie dochodzenie i wierzy, że jego wynik będzie dla niego pomyślny. – Większość narodu nadal stoi po jego stronie – zapewniają zwolennicy prezydenta.

Historia nie powtarza się tak dokładnie, nie wiem, czy go naród przegoni z pałacu prezydenckiego, jak Szewardnadzego. Ale jeżeli Saakaszwili nie podzieli się władzą i odpowiedzialnością za kraj, to zapłaci wysoką cenę. I to jest kwestia dni czy tygodni. Doprowadził kraj do katastrofy, do strat terytorialnych i ekonomicznych – mówi „Rz” Salome Zurabiszwili, opozycyjna polityk, była szefowa gruzińskiego MSZ z początków władzy Saakaszwilego.

Ich drogi rozeszły się w 2005 roku. Ale pani Zurabiszwili nie chce oceniać, czy to Saakaszwili rozpoczął wojnę.

– Na to pytanie nie odpowiadam, by nie dawać argumentów rosyjskiej propagandzie – dodaje.

Także minister w kancelarii polskiego prezydenta Piotr Kownacki uważa, że nadal nie można mówić o błędach Saakaszwilego, bo byłoby to działanie zgodne z rosyjskim PR: – I długo jeszcze nie będzie można – mówi. Dodaje, że zaszkodziłoby to najważniejszemu przekazowi z tej wojny. A jest nim przestroga przed imperialnymi zakusami Rosji.

Młody przywódca, który przesuwając w przyśpieszonym tempie swój mały pięciomilionowy kraj ku zachodniej cywilizacji, naraził się na wielki gniew Moskwy. Użyła przeciwko niemu sprawnej machiny czarnego PR, embarga i sankcji, prorosyjskich polityków i przedsiębiorców na Zachodzie. Rozstawiała pułapki, by wreszcie mieć motyw do rozprawienia się z tym, który odważył się stawić jej czoło.

Saakaszwilemu puściły w końcu nerwy. To najbardziej zachodni z polityków tej części świata, wyedukowany w Ameryce i Francji. Ale kaukaska krew pobudziła go w sierpniu do ryzykownej rozgrywki. Tak ryzykownej, że po kilku dniach drżał o swoje życie, nasłuchiwał, czy rosyjskie czołgi zmierzają do Tbilisi, by go obalić lub wygnać z ojczyzny.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał