Młody przywódca, który przesuwając w przyśpieszonym tempie swój mały pięciomilionowy kraj ku zachodniej cywilizacji, naraził się na wielki gniew Moskwy. Użyła przeciwko niemu sprawnej machiny czarnego PR, embarga i sankcji, prorosyjskich polityków i przedsiębiorców na Zachodzie. Rozstawiała pułapki, by wreszcie mieć motyw do rozprawienia się z tym, który odważył się stawić jej czoło.
Saakaszwilemu puściły w końcu nerwy. To najbardziej zachodni z polityków tej części świata, wyedukowany w Ameryce i Francji. Ale kaukaska krew pobudziła go w sierpniu do ryzykownej rozgrywki. Tak ryzykownej, że po kilku dniach drżał o swoje życie, nasłuchiwał, czy rosyjskie czołgi zmierzają do Tbilisi, by go obalić lub wygnać z ojczyzny.
To, że prezydentowi Gruzji czasem puszczają nerwy, widać już było w zeszłym roku. Wtedy, w listopadzie 2007 roku, chodziło o konflikt z opozycją. Na wielkie demonstracje w Tbilisi posłał oddziały specjalne policji, psując sobie w świecie wizerunek polityka w stylu zachodnim. W sierpniu tego roku, gdy zdecydował się na atak na separatystyczną Osetię Południową, poszedł o krok dalej. Niektórzy uważają, że był to krok w przepaść. I że wciągnął w nią nie tylko siebie, ale i cały kraj.
Czy naród mu daruje? Czy też wyniesie go z pałacu prezydenckiego Awłabari, tak jak naród pod wodzą Saakaszwilego wyprowadził w 2003 roku z poprzedniej siedziby głowy państwa jego poprzednika Eduarda Szewardnadzego? O tym zapewne marzą liderzy opozycji, w tym jego przyjaciele z czasów skierowanej przeciw Szewardnadzemu rewolucji róż. Ostatnio coraz głośniej mówią o rozliczeniu prezydenta za błędy. Kilku z nich odwiedziło już Waszyngton zapewne po to, by wysondować, czy Amerykanie uważają, że prozachodnia Gruzja musi być Gruzją Saakaszwilego.
A jeszcze sześć tygodni temu, na początku rosyjskiej agresji na Gruzję, opozycja, przynajmniej ta prozachodnia, wstrzymywała się z krytyką.