Dla milionów ludzi z krajów rozwijających się, ubogich rejonów Afryki, Azji czy Ameryki Południowej Europa jawi się jako wyspa szczęśliwości, kontynent nieograniczonych możliwości. Podobnie jak Stany Zjednoczone jest synonimem dobrobytu, standardu życia, który jest dla nich nieosiągalny. Nawet jeśli dla nas, w Polsce, po cichu zazdroszczącej bogatszych, zachodnim sąsiadom poziomu życia wydaje się to przesadzone, wystarczy wspomnieć, że prawie 30 proc. ludności świata nie ma dostępu do bieżącej wody, 25 proc. do jakichkolwiek rozwiązań kanalizacyjnych, a prawie 10 proc. stałego dostępu do prądu. Coś, co dla nas jest niezbywalnym dobrem podstawowym, do którego większość z Polaków zdobyła dostęp jeszcze za czasów PRL-u, nie jest wcale tak oczywiste dla miliardów ludzi.
Jeśli dodamy do tego wojny, kataklizmy klimatyczne, z suszą na czele, czy niski poziom demokracji może zrozumiemy, że dostanie się do Europy, staje się dla wielu największym życiowym marzeniem. Wyidealizowany obraz wysp szczęśliwości (bo należy do niej zaliczyć też Stany Zjednoczone czy Kanadę) wzmacniają media – ekspansja europejskiej i amerykańskiej popkultury, zwiększa poczucie istnienia gdzieś daleko świata idealnego. Stąd wiele naszych bieżących kłopotów i niepokojów może wydawać się dla ludzi na całym świecie tym, czym naprawdę są: problemami pierwszego świata.
Już dziś obywatele innych państw niż kraje członkowskie stanowią nieco ponad 5 proc. wszystkich mieszkańców UE. Europa, a ściślej Unia Europejska, nie potrafi sobie jednak poradzić z napływem imigrantów. Rozdarta jest z jednej strony zrozumieniem dla trudnego losu przybyszów, z drugiej problemem własnej stabilności społecznej i politycznej. Przejawem tego pierwszego myślenia była reakcja na kryzys imigracyjny z 2015 r., gdy UE postanowiła przyjąć wszystkich naprawdę potrzebujących, tworząc system parytetów. Nigdy nie wszedł on w życie, a na obrzeżach UE powstały obozy dla uchodźców, których nie chciano wpuszczać w głąb kontynentu, a tak naprawdę do państw o największym dobrobycie – Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii.
Europa, kontynent stosunkowo niewielki, nie jest bowiem w stanie zapewnić godziwych warunków życia, napływającym. A równocześnie procesy demograficzne skazują UE na imigrację – bez niej obecny dobrobyt jest nie do utrzymania. Etykę i moralność po prostu kupiliśmy płacąc miliardy euro autorytarnym przywódcom Maroka, Libii i Turcji za pilnowanie naszych granic, by nie przedostawali się do nas imigranci.
Napływ imigrantów to jedne (choć trzeba podkreślić nie jedyny) powód rosnącej popularności partii populistycznych, nacjonalistycznych. Sprzeciw przeciwko korzystaniu z systemów opieki społecznej przez napływających, obcych kulturowo przybyszów z południa napędził im wyborców. Przykłady Francji, gdzie postkolonialna przeszłość zaowocowała gettyzacji w dużych miastach, pokazują, że nie jest wcale tak łatwo zaaklimatyzować się przybyszom z Afryki, Europa może otworzyć granice, ale nie społeczeństwa niekoniecznie się otwierają. Narastający populizm staje się więc zagrożeniem dla stabilności systemów politycznych poszczególnych państw.
Wiele wskazuje na to, że czeka nas kolejna fala migracji. Pandemia pokazała wyraźnie, że świat jednak dzieli się na ten rozwinięty i ten aspirujący. Dostępność szczepionek uzależniona była od dostępności portfeli, budżetów. Jak sobie poradzi UE z kolejną falą migracji? Jaką postawę przyjmie Bruksela? Etycznie słuszną, czerpiącą z jej chrześcijańskich korzeni, zakładającą że potrzebującym trzeba pomóc, ale równocześnie społecznie i politycznie ryzykowną? Czy pójdzie w stronę twierdzy, której murów będzie bezwzględnie bronić, w imię własnych politycznych interesów? Wygra kosztowne współczucie czy wcale nie taki tani partykularyzm. I czy w ogóle da się to zmierzyć pieniędzmi?