Uznany za niewinnego

Kazimierz Graff – prokurator wnioskujący w latach 40. o wyroki śmierci i obecny przy ich wykonaniu. Zastępca naczelnego prokuratora wojskowego odwołany w 1951 r. za odmowę sporządzenia aktu oskarżenia w spreparowanej sprawie. Uznany za niewinnego w procesach wszczętych przez IPN

Publikacja: 13.02.2009 23:24

Kazimierz Graff w mundurze pułkownika LWP

Kazimierz Graff w mundurze pułkownika LWP

Foto: centralne archiwum wojskowe

Historia jego życia mogłaby zaczynać się od takiej opowieści. Lata 20. Mały chłopiec jeździ na rowerku po podwórku kamienicy w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Rozpędza się, koła się kręcą. Aż nagle zatrzymuje się na idącej do klatki schodowej eleganckiej kobiecie. Malec przeprasza. Kobieta odpowiada: „Nie szkodzi”, głaszcze jego czuprynę, idzie dalej. Tak poznał Hankę Ordonównę, sąsiadkę.

Inna opowieść. Potańcówka. Młodzi chłopcy z Gimnazjum Reja (przed wojną było wyłącznie męskie) zapraszają panienki z Gimnazjum Szachtmajerowej, do którego uczęszczają „pierwsze córki Rzeczypospolitej”. Zjawia się Jadwiga Piłsudska. Syn stróża z nią tańczy, syn rzeźnika następuje mu na nogę. Chłopcy wymieniają „uprzejmości”, a z Piłsudską na parkiecie zostaje ten trzeci, czyli on.

Ale Kazimierz Graff jest bohaterem zupełnie innej, znacznie trudniejszej opowieści. Jako prokurator przy wydziale spraw doraźnych sądu w Siedlcach w 1946 r. osobiście uczestniczył w egzekucjach. Wnioskował o karę śmierci dla Stanisława Sojczyńskiego ps. Warszyc i siedmiu ludzi z jego oddziału.

Kazimierz Graff mówi o sobie, że nie był święty. Nie ma też jednak poczucia, by był dużym łajdakiem. Irytuje go tylko, że IPN niepotrzebnie się trudzi

Od września 1949 r. do listopada 1951 r. był zastępcą naczelnego prokuratora wojskowego Stanisława Zarako-Zarakowskiego. – Gdyby powołano komisję, która za zadanie miałaby sporządzić listę prokuratorów i sędziów odpowiedzialnych za represje stalinowskie lat 1944 – 1956, pułkownik Graff z pewnością znalazłby się w pierwszej piątce – ocenia historyk IPN dr Krzysztof Szwagrzyk, badacz komunistycznych struktur aparatu represji w Polsce, autor książek „Zbrodnie w majestacie prawa 1944 – 1955” i „Prawnicy czasu bezprawia. Sędziowie i prokuratorzy wojskowi w Polsce w latach 1944 – 1956”.

Jednak przygotowane przez IPN akty oskarżenia w dwóch sprawach spotkały się z jednakowym werdyktem sądu: niewinny. W jednej ze spraw Graff ma już nawet prawomocny wyrok uniewinniający Sądu Najwyższego. Jednak te uniewinnienia nie dotyczyły wnioskowania przez Graffa o orzeczenie kar śmierci.

Kazimierz Graff ma 91 lat, drobną posturę, pogodny uśmiech. Przedwojenna kindersztuba, a może wojskowy dryl, każą mu się podrywać na baczność, ilekroć rozmawia z kobietą. Podczas jednej z rozpraw pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego stwierdził, że Graff jest częścią przyniesionego na bagnetach sowieckich aparatu sprawiedliwości. Jednak biografia Graffa temu przeczy. Jest przypadkiem bardziej złożonym.

 

 

Pochodzi z nobliwej rodziny o korzeniach żydowskich. Matka była nauczycielką, ojciec przedstawicielem handlowym. Miarą ich materialnej pozycji było mieszkanie na czwartym piętrze kamienicy przy Alejach Jerozolimskich 93. Kazimierz był najmłodszym z trzech synów. Uczęszczał do Gimnazjum Mikołaja Reja, jednego z najlepszych w mieście. Nie był wybitnym uczniem. Pamięta, że gdy kiedyś po powrocie ze szkoły ojciec spytał go, jak mu poszło, rzucił tylko: „Tata, grunt, żebyśmy byli zdrowi!”.

Po maturze wybrał prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Ojciec kolegi był prokuratorem apelacyjnym, to go zachęciło. Utwierdził się zaś w zamiarze, gdy obejrzał „Zbrodnię i karę” z Zelwerowiczem w głównej roli na deskach teatru. Zapewne nie przypuszczał, że ta decyzja postawi go przed moralnym wyborem godnym Dostojewskiego. Na wydziale poznał Hankę Szapiro-Sawicką i Janka Krasickiego. Według zapewnień Kazimierza Graffa w jego rodzinie nikt nic wspólnego z komunizmem nie miał. Najstarszy brat był antykomunistą, średni nie miał zdania. Na jego poglądy wpłynął system gett ławkowych dla studentów Żydów. Graff stanął na czele komitetu antygettowego. Zaprzecza, by był członkiem Komunistycznego Związku Młodzieży Życie, choć zdaniem historyków sam pisał o tym w ankiecie personalnej.

Na Wydziale Prawa poznaje przyszłą żonę, wybijającą się studentkę. W tym samym czasie zdają egzamin u profesora, który kobiet prawników nie cenił. Nagle drzwi się otwierają i profesor wychodzi ze studentką u boku. Mówi do czekających pod salą: – To jest kobieta, która nie tylko manicure i pedicure potrafi robić, ale nadaje się na prawo. Wtedy ją zapamiętał. Bliższa znajomość zaczęła się, gdy kolega zaprosił ją na potańcówkę. Dla Graffa zrezygnowała z kolegi.

Z opinii o Kazimierzu Graffie, które zachowały się w Centralnym Archiwum Wojskowym, wynika, że byli zgodnym, harmonijnym małżeństwem, a Graff czas pozasłużbowy spędzał w otoczeniu rodziny. O czym rozmawiali? Alicja Graff, po wojnie prokurator wojskowy, była wicedyrektorem Departamentu III Prokuratury Generalnej. Jej podpis widnieje między innymi na nakazie wykonania wyroku śmierci na generale Emilu Fieldorfie „Nilu”.

 

 

Ale na razie jest rok 1939 r. Wojenne losy Graffa w znacznej części można poznać tylko z jego opowieści. We wrześniu 1939 r. wraz z bratem idą na Wschód, by zaciągnąć się do wojska. Trafiają do 44. Pułku Piechoty w Równem. Cały czas szkolą się do walki. Wierzą, że Rosjanie przyjdą z pomocą, lecz kiedy zbliża się oddział sowiecki, otacza polski batalion. Polski dowódca rozmawia z dowódcą radzieckim, po czym strzela sobie w głowę. Oddział dostaje się w radzieckie ręce. Sam Graff siedzi w krzakach – żołądek odmawia mu posłuszeństwa. Ucieka do Lwowa. Tam dostaje cywilne ubranie. Trafia do domów studenckich Lwowskiej Akademii Medycznej, gdzie znajduje schronienie wielu uciekinierów.

W tym samym okupowanym przez Sowietów Lwowie kariera jego kolegi ze studiów Janka Krasickiego kwitnie. Studiuje prawo na Uniwersytecie im. Iwana Franki, przyjmują go do Komsomołu. Agituje za stalinizmem. Układa listy deportacji osób przeznaczonych do wywózki. Według publikacji Zbysława Popławskiego „Represje okupantów na terenie Politechniki Lwowskiej” w październiku 1939 r. wystąpił w roli prowokatora NKWD w zorganizowanym mordzie na grupie studentów. Wiosną 1941 roku zostaje II sekretarzem Miejskiego Komitetu Komsomołu we Lwowie i z delegacją jedzie na spotkanie szefa Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ukrainy Nikity Chruszczowa.

Czy dwaj koledzy ze studiów spotkali się wtedy we Lwowie? Graff o tym nie wspomina. Dziś jednak dziwi go to, co o Krasickim piszą – że wyrzuca się go z patrona szkoły, likwiduje pomniki.

Graff pamięta natomiast zdarzenie, gdy jeden z lwowskich komisarzy postanowił wyrzucić polskich uciekinierów z akademików. Dobrze znał rosyjski, więc delegowano go do rozmów. Powołał się wtedy na konstytucję stalinowską. Komisarz walnął pięścią w stół: „jesteście szpiegiem!”. Graff odparł: „Zadzwońcie zatem do NKWD, by mnie aresztowali”. Komisarz się przestraszył. Powiedział: „Żartowałem”. Wziął Graffa za przedstawiciela NKWD i zaproponował mu stanowisko administratora domu akademickiego.

Z dokumentów wynika, że w kwietniu 1941 r. został zmobilizowany do armii radzieckiej. On sam podaje inną datę: lipiec 1940 r. Trafia tam z grupą Polaków. Przechodzą obozy szkoleniowe. W papierach pozostał wpis o szkoleniu wojskowym w szkole podchorążych. Socjalistyczne współzawodnictwo pułków wyczerpuje. Pokonują 600 km w upale, dowódcy spadają z koni, a Graff idzie na czele kompanii z karabinem maszynowym na plecach. Jest zapiewajłą, więc śpiewa na całe gardło. Nadaje marszowi rytm.

Gdy tworzy się I Armia Wojska Polskiego, Graff, jako wyszkolony żołnierz, zostaje dowódcą plutonu. Podczas ćwiczeń widzi, że podjeżdża do nich podpułkownik na czarnym koniu. Daje rozkaz: „Baczność”. Podpułkownik mówi: „Dobrze, a teraz dajcie właściwy rozkaz, gdyby ogień artyleryjski szedł na was”. Graff krzyczy: „Wszyscy na ziemię. Podpułkownik: „Do dupy z takim dowódcą!”. W ten sposób poznał Zygmunta Berlinga. Przeszedł z nim szlak bojowy do Warszawy.

14 września 1944 r. Graff został ciężko ranny. Jako dowódca batalionu dostał zadanie przejścia przez most Kierbedzia. Niemieckie czołgi rozpoczęły natarcie. Zdecydował, że się nie wycofa. Myślał, że zginie. Jak mówi – wolał, żeby w walce.

Prawie rok leżał w szpitalu. Siostrę Wincentę, która opiekowała się rannymi, wspomina jako anioła. Odwiedził ją potem w klasztorze w Bydgoszczy. Na oficera ludowego wojska siostra przy furcie patrzyła nieufnie. Ale Wincenta poznała podopiecznego. Uściskali się. Na przywitanie przyniósł kwiaty, siostry z radości wyprawiły przyjęcie.

 

 

O czym myślał kilka miesięcy później, stojąc obok ludzi, których właśnie wieszano i rozstrzeliwano? Co czuł, będąc towarzyszem ich śmierci? Po latach, wygodnie siedząc na sofie, wyznaje, że zawsze był przeciwny karze śmierci, bo przecież możliwa jest omyłka sądowa. Twierdzi dziś, że przeżywał, bo kiedy człowiek widzi, jak umiera nawet najgorszy zbrodniarz, czuje się okropnie.

W lipcu 1945 r. zostaje prokuratorem wojskowym. Tłumaczy, że był to skutek rozkazu, bo takie były wtedy czasy. Dr Szwagrzyk przyznaje, że będąc w wojsku i mając wykształcenie prawnicze, mógł dostać przydział do prokuratury wojskowej. Tyle tylko, że nie ma żadnych dowodów, iż chciał się stamtąd wydostać. Przeciwnie. Pisał do przełożonych o tym, że zamierza swoją przyszłość związać z prokuraturą. Jego ówczesny przełożony daje mu wskazówkę: „Słuchaj, tylko ty wiesz: bum, bum, bum”. I: „Jak będziesz miał wątpliwości, czy aresztować czy nie, to aresztuj. Wtedy nie będą mieli do ciebie pretensji”. Twierdzi, że do tej porady się nie zastosował. Ale zostaje delegowany do Wydziału Spraw Doraźnych Sądu Okręgowego w Siedlcach. To prawdziwy sprawdzian charakteru.

Krzysztof Szwagrzyk wyjaśnia: – Te wydziały utworzono przy jednostkach wojskowych Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego na terenach, na których działała konspiracja antykomunistyczna. Mówiono o nich sądy na kółkach, bo jeździły z wojskiem. Rozprawy odbywały się najczęściej w sposób publiczny. Zwoływano ludność na środek wsi, ustawiano stół. Całość trwała od 20 do 30 minut, po czym zapadał wyrok śmierci. Wykonywany był prawie natychmiast – zdarzało się, że na oczach ludności. Bez wysyłania do Warszawy prośby o ułaskawienie. Na wzór hitlerowski informację o tym, że ktoś został skazany na karę śmierci i wyrok został wykonany, drukowano na plakatach w kolorze malinowym. Szwagrzyk dodaje: – Prokurator Graff, będąc prawnikiem wykształconym przed wojną, wiedział, że to, co robi, jest wbrew jakimkolwiek zasadom przyjętym w cywilizowanym świecie. Ludzie pozbawieni prawa do obrony byli ofiarami systemu komunistycznego. Pozostały dokumenty, które Graff podpisywał. To z papierów zachowanych w tzw. archiwum Bieruta wiadomo na przykład, że 6 kwietnia 1946 r. uczestniczył w wykonaniu egzekucji na Henryku Dąbrowskim, Włodzimierzu Łukawskim, Tadeuszu Matejkowskim, Władysławie Mizierskim, Janie Adamiaku, Janie Mościborskim.

Graff tłumaczy, że ówczesny kodeks postępowania karnego zobowiązywał prokuratora do obecności przy wykonaniu wyroków sądu. Opowiada, że były takie sprawy, gdzie wnosił o więzienie, ale sąd i ławnicy orzekali karę śmierci. Jak mówi, po trzech czy czterech takich sytuacjach poprosił szefa Departamentu Sprawiedliwości Henryka Holdera, by wycofał go z sądów doraźnych. Holder prośbę uwzględnił.

Sądy doraźne działały od lutego do czerwca 1946 r. Orzekły w tym czasie 364 wyroki śmierci, z tego 334 zostały wykonane. Kazimierz Graff w 1944 był porucznikiem, w grudniu 1944 kapitanem, a w czerwcu 1946 r. majorem. – Jego awans na majora przyszedł za zasługi w prokuraturze do spraw doraźnych – ocenia Szwagrzyk.

Już po likwidacji sądów na kółkach Graff zażądał kary śmierci dla Stanisława Sojczyńskiego ps. Warszyc i siedmiu członków jego dowództwa aresztowanych przez UB w czerwcu 1946 r. Sojczyński, żołnierz AK, po wojnie nie złożył broni. Jego żołnierze zabili szefa sekcji śledczej UB w Radomsku. Rok później zdobyli miejscowy areszt, uwalniając 57 osób.

Gdy były prokurator dziś mówi o oddziale „Warszyca”, używa słowa „banda”. Bo zabili jego dowódcę plutonu tylko dlatego, że był w mundurze. Ale – zapewnia – dla Warszyca i jego ludzi chciał wieloletnich więzień, a nie śmierci. Rozumiał, że działali z pobudek ideologicznych. Do zmiany zdania skłonił go Mieczysław Moczar, ówczesny szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi. To on miał przedstawić dokument, że „Warszyc” i jego ludzie zajmowali się rabunkiem i gwałtami. Po latach okazał się sfałszowany. Graff twierdzi, że wtedy jednak go przekonał. „Warszyc” i pięciu jego żołnierzy zostało straconych. Dwóch z tej grupy ułaskawił Bierut.

Problemem w ocenie spraw z tamtych lat jest brak dokumentów. A może raczej brak dokumentów jest powodem, że problemu nie ma? Graff często mówi o ludziach podszywających się pod partyzantów. Tych – jego zdaniem – ścigał, tych karał. Kryjących się po lasach złodziei, bandytów i gwałcicieli.

Twierdzi, że nie wiedział o torturowaniu oskarżonych, którzy doprowadzani na salę sądową już czyści, schludni, przystrzyżeni tak chętnie przyznawali się do winy. Ale jako prokurator miał obowiązek wizytowania więzień i aresztów. Raz tylko coś go tknęło, gdy podczas kontroli w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa zobaczył tapczan sugerujący, w jakich porach przesłuchuje się podejrzanych. Powiedział, że nie chce go widzieć więcej. Na tym się skończyło. Zapewnia, że zrozumiał, co się dzieje dopiero wtedy, gdy w latach 50. na przesłuchanie przyprowadzono mu Michała Rolę-Żymierskiego. Zwrócił się do niego: „Panie marszałku”, a po twarzy Żymierskiego pociekły łzy. Nie skłoniło go to jednak do zakończenia prokuratorskiej kariery.

Jeden z protokolantów kpt. Włodzimierz Tereszczuk na fali odwilży opowiadał: „Niektórzy towarzysze twierdzą, iż nie wiedzieli o metodach stosowanych w informacji. Mnie się wydaje, że o tym wiedziały nawet dzieci, a cóż dopiero pracownik wymiaru sprawiedliwości”. Jako dowód podawał protokoły przesłuchań. Zaczynały się od sformułowań; „Ja, będąc wrogiem i pałając nienawiścią do Polski Ludowej”, choć przecież nikt przy zdrowych zmysłach w ten sposób nie mówi. Graff twierdzi, że nie spotkał się z takimi zeznaniami.

Raz tylko zdemaskował śledczych, gdy próbowali wmówić chłopu nielegalne przechowywanie działka ukrytego w szopie. I tu wiedza frontowa na coś się przydała. Zarządził powtórną wizję lokalną. Działko by się w szopie nie zmieściło.

 

 

W pewnym momencie odetchnął, gdy przesunięto go na prokuratora w PKP. Ale we wrześniu 1949 r. zostaje zastępcą naczelnego prokuratora wojskowego. Naczelnym prokuratorem jest Stanisław Zarako-Zarakowski. To stanowisko zajmuje ponad dwa lata. W tym czasie podlegli mu prokuratorzy prowadzą wiele spraw. Dziś wydaje mu się, że nieraz żądania prokuratorów, którymi kierował, mogły być nadmierne. Jednak, podkreśla, zawsze starali się dociec jakiejś prawdy.

Organy ścigania zaczynają wtedy badać sprawę tzw. spisku w wojsku znanej także jako sprawa Tatara. Wysocy rangą wojskowi z armii II Rzeczypospolitej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, którzy służyli w ludowym wojsku, pod spreparowanymi zarzutami zostali oskarżeni przez Informację Wojskową o spisek. Ich sprawa była procesem pokazowym. Zapadły wyroki dożywocia i wieloletnich więzień. Wobec niektórych oficerów z procesów odpryskowych orzeczono karę śmierci.

Graff pisał projekt aktu oskarżenia, który odrzucono. Odmówił pisania samego aktu oskarżenia bez wcześniejszego przesłuchania podejrzanych. Na to jednak nie wyrazili zgody jego przełożeni. Po latach generał Kuropieska, jeden z oskarżonych wtedy oficerów, wydał Graffowi opinię: „Był daleki od wygodnictwa i czynił wszystko, nie licząc się z czasem osobistym, by zadość uczynić prawu. (…) Nie skrzywdzić ludzi, których sprawy rozpatrywał”.

W listopadzie 1951 r. zostaje odwołany ze stanowiska zastępcy naczelnego prokuratora wojskowego, gdy odmówił ścigania części załogi trałowca porwanego do Szwecji, która powróciła do Polski. To przesądziło sprawę. Na partyjnym zebraniu dostaje naganę za liberalno–oportunistyczne stanowisko. Partyjni koledzy dopatrują się u niego „nieprzezwyciężonych do końca pozostałości środowiska drobnomieszczańskiego”. Mają pretensje, że nie pracuje nad podwyższeniem swojego poziomu ideologicznego. – Z pewnością musiało się wydarzyć coś, że zaczął mieć wątpliwości. Być może spirala terroru, którą sam częściowo nakręcał, doszła już do takich rozmiarów, że zaczął rozumieć, w czym bierze udział – ocenia Szwagrzyk. Ale zaznacza: – On miał wątpliwości wobec poszczególnych spraw, a nie wątpliwości co do systemu. A to ogromna różnica.

Z prokuratury odszedł definitywnie w 1969 r. na fali wydarzeń marcowych. Rada Państwa stwierdziła oficjalnie w 1968 r., że nie daje rękojmi wykonywania zawodu, odmówił bowiem wszczęcia śledztwa w sprawie lekarki, u której przypadkowo po wielu latach od wojny znaleziono broń. Decyzji Rady sprzeciwił się jedynie Jerzy Zawieyski.

Graff twierdzi, że w swej pracy najbardziej lubił pomagać podejrzanym. Ot, choćby rodzinie kierowcy, syna bagażowego z warszawskiego dworca. Spowodował wypadek, zginęły cztery osoby. Został skazany na pięć lat więzienia. Wtedy przyszli do Graffa rodzice. Pomyślał – tamtym życia nikt już nie zwróci. Ponieważ jednak wyrok był wydany, zwrócił się do kolegi – szefa Wydziału Ułaskawień w Radzie Państwa. A potem nie mógł przyjeżdżać do Warszawy, bo gdy tylko się pojawił na dworcu, biegł numerowy, by dźwigać jego walizkę.

W życiu spotkał wielu wdzięcznych mu ludzi. Prof. Jerzy Poksiński, historyk, znawca wojskowości, charakteryzował go tak: „Oficer frontowy, inteligentny i dowcipny”. Ale przeszłość się za nim ciągnęła. Na wniosek jednej z rodzin zabitego przez sądy doraźne Graff został skreślony z listy adwokatów. Dr Krzysztof Szwagrzyk ocenia: – Gdybyśmy mieli położyć dziś na szali zachowania prokuratora Graffa, w moim przekonaniu jego przejawy oporu nie równoważą aktywnego udziału w procesach politycznych i fizycznej likwidacji przeciwników politycznych. Ponosi odpowiedzialność za śmierć niewinnych ludzi, którzy walczyli o niepodległość kraju.

Graff dziś ma poczucie, że jest nękany. Nie ma pretensji do prokuratora, bo ten – jak mówi – robi, co mu każą. Sam o sobie mówi, że nie był święty. Nie ma też jednak poczucia, by był jednak dużym łajdakiem. Irytuje go tylko, że IPN niepotrzebnie się trudzi. Nie żyją ludzie, którzy wtedy orzekali. Znali praktykę, wiedzieli, jak to było. Nie żyją świadkowie. Więc o czym tu w ogóle mówić?

Kazimierza Graffa, a także jego rodzinę, uprzedzałam, że będę o nim pisała artykuł do „Rzeczpospolitej”. Rozmawiałam z Graffem dwukrotnie. Rodzina poinformowała mnie jednak, że wypowiedzi Kazimierza Graffa nie zostaną przez niego autoryzowane.

Historia jego życia mogłaby zaczynać się od takiej opowieści. Lata 20. Mały chłopiec jeździ na rowerku po podwórku kamienicy w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Rozpędza się, koła się kręcą. Aż nagle zatrzymuje się na idącej do klatki schodowej eleganckiej kobiecie. Malec przeprasza. Kobieta odpowiada: „Nie szkodzi”, głaszcze jego czuprynę, idzie dalej. Tak poznał Hankę Ordonównę, sąsiadkę.

Inna opowieść. Potańcówka. Młodzi chłopcy z Gimnazjum Reja (przed wojną było wyłącznie męskie) zapraszają panienki z Gimnazjum Szachtmajerowej, do którego uczęszczają „pierwsze córki Rzeczypospolitej”. Zjawia się Jadwiga Piłsudska. Syn stróża z nią tańczy, syn rzeźnika następuje mu na nogę. Chłopcy wymieniają „uprzejmości”, a z Piłsudską na parkiecie zostaje ten trzeci, czyli on.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił