Problemem w ocenie spraw z tamtych lat jest brak dokumentów. A może raczej brak dokumentów jest powodem, że problemu nie ma? Graff często mówi o ludziach podszywających się pod partyzantów. Tych – jego zdaniem – ścigał, tych karał. Kryjących się po lasach złodziei, bandytów i gwałcicieli.
Twierdzi, że nie wiedział o torturowaniu oskarżonych, którzy doprowadzani na salę sądową już czyści, schludni, przystrzyżeni tak chętnie przyznawali się do winy. Ale jako prokurator miał obowiązek wizytowania więzień i aresztów. Raz tylko coś go tknęło, gdy podczas kontroli w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa zobaczył tapczan sugerujący, w jakich porach przesłuchuje się podejrzanych. Powiedział, że nie chce go widzieć więcej. Na tym się skończyło. Zapewnia, że zrozumiał, co się dzieje dopiero wtedy, gdy w latach 50. na przesłuchanie przyprowadzono mu Michała Rolę-Żymierskiego. Zwrócił się do niego: „Panie marszałku”, a po twarzy Żymierskiego pociekły łzy. Nie skłoniło go to jednak do zakończenia prokuratorskiej kariery.
Jeden z protokolantów kpt. Włodzimierz Tereszczuk na fali odwilży opowiadał: „Niektórzy towarzysze twierdzą, iż nie wiedzieli o metodach stosowanych w informacji. Mnie się wydaje, że o tym wiedziały nawet dzieci, a cóż dopiero pracownik wymiaru sprawiedliwości”. Jako dowód podawał protokoły przesłuchań. Zaczynały się od sformułowań; „Ja, będąc wrogiem i pałając nienawiścią do Polski Ludowej”, choć przecież nikt przy zdrowych zmysłach w ten sposób nie mówi. Graff twierdzi, że nie spotkał się z takimi zeznaniami.
Raz tylko zdemaskował śledczych, gdy próbowali wmówić chłopu nielegalne przechowywanie działka ukrytego w szopie. I tu wiedza frontowa na coś się przydała. Zarządził powtórną wizję lokalną. Działko by się w szopie nie zmieściło.
W pewnym momencie odetchnął, gdy przesunięto go na prokuratora w PKP. Ale we wrześniu 1949 r. zostaje zastępcą naczelnego prokuratora wojskowego. Naczelnym prokuratorem jest Stanisław Zarako-Zarakowski. To stanowisko zajmuje ponad dwa lata. W tym czasie podlegli mu prokuratorzy prowadzą wiele spraw. Dziś wydaje mu się, że nieraz żądania prokuratorów, którymi kierował, mogły być nadmierne. Jednak, podkreśla, zawsze starali się dociec jakiejś prawdy.
Organy ścigania zaczynają wtedy badać sprawę tzw. spisku w wojsku znanej także jako sprawa Tatara. Wysocy rangą wojskowi z armii II Rzeczypospolitej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, którzy służyli w ludowym wojsku, pod spreparowanymi zarzutami zostali oskarżeni przez Informację Wojskową o spisek. Ich sprawa była procesem pokazowym. Zapadły wyroki dożywocia i wieloletnich więzień. Wobec niektórych oficerów z procesów odpryskowych orzeczono karę śmierci.
Graff pisał projekt aktu oskarżenia, który odrzucono. Odmówił pisania samego aktu oskarżenia bez wcześniejszego przesłuchania podejrzanych. Na to jednak nie wyrazili zgody jego przełożeni. Po latach generał Kuropieska, jeden z oskarżonych wtedy oficerów, wydał Graffowi opinię: „Był daleki od wygodnictwa i czynił wszystko, nie licząc się z czasem osobistym, by zadość uczynić prawu. (…) Nie skrzywdzić ludzi, których sprawy rozpatrywał”.
W listopadzie 1951 r. zostaje odwołany ze stanowiska zastępcy naczelnego prokuratora wojskowego, gdy odmówił ścigania części załogi trałowca porwanego do Szwecji, która powróciła do Polski. To przesądziło sprawę. Na partyjnym zebraniu dostaje naganę za liberalno–oportunistyczne stanowisko. Partyjni koledzy dopatrują się u niego „nieprzezwyciężonych do końca pozostałości środowiska drobnomieszczańskiego”. Mają pretensje, że nie pracuje nad podwyższeniem swojego poziomu ideologicznego. – Z pewnością musiało się wydarzyć coś, że zaczął mieć wątpliwości. Być może spirala terroru, którą sam częściowo nakręcał, doszła już do takich rozmiarów, że zaczął rozumieć, w czym bierze udział – ocenia Szwagrzyk. Ale zaznacza: – On miał wątpliwości wobec poszczególnych spraw, a nie wątpliwości co do systemu. A to ogromna różnica.
Z prokuratury odszedł definitywnie w 1969 r. na fali wydarzeń marcowych. Rada Państwa stwierdziła oficjalnie w 1968 r., że nie daje rękojmi wykonywania zawodu, odmówił bowiem wszczęcia śledztwa w sprawie lekarki, u której przypadkowo po wielu latach od wojny znaleziono broń. Decyzji Rady sprzeciwił się jedynie Jerzy Zawieyski.
Graff twierdzi, że w swej pracy najbardziej lubił pomagać podejrzanym. Ot, choćby rodzinie kierowcy, syna bagażowego z warszawskiego dworca. Spowodował wypadek, zginęły cztery osoby. Został skazany na pięć lat więzienia. Wtedy przyszli do Graffa rodzice. Pomyślał – tamtym życia nikt już nie zwróci. Ponieważ jednak wyrok był wydany, zwrócił się do kolegi – szefa Wydziału Ułaskawień w Radzie Państwa. A potem nie mógł przyjeżdżać do Warszawy, bo gdy tylko się pojawił na dworcu, biegł numerowy, by dźwigać jego walizkę.
W życiu spotkał wielu wdzięcznych mu ludzi. Prof. Jerzy Poksiński, historyk, znawca wojskowości, charakteryzował go tak: „Oficer frontowy, inteligentny i dowcipny”. Ale przeszłość się za nim ciągnęła. Na wniosek jednej z rodzin zabitego przez sądy doraźne Graff został skreślony z listy adwokatów. Dr Krzysztof Szwagrzyk ocenia: – Gdybyśmy mieli położyć dziś na szali zachowania prokuratora Graffa, w moim przekonaniu jego przejawy oporu nie równoważą aktywnego udziału w procesach politycznych i fizycznej likwidacji przeciwników politycznych. Ponosi odpowiedzialność za śmierć niewinnych ludzi, którzy walczyli o niepodległość kraju.
Graff dziś ma poczucie, że jest nękany. Nie ma pretensji do prokuratora, bo ten – jak mówi – robi, co mu każą. Sam o sobie mówi, że nie był święty. Nie ma też jednak poczucia, by był jednak dużym łajdakiem. Irytuje go tylko, że IPN niepotrzebnie się trudzi. Nie żyją ludzie, którzy wtedy orzekali. Znali praktykę, wiedzieli, jak to było. Nie żyją świadkowie. Więc o czym tu w ogóle mówić?
Kazimierza Graffa, a także jego rodzinę, uprzedzałam, że będę o nim pisała artykuł do „Rzeczpospolitej”. Rozmawiałam z Graffem dwukrotnie. Rodzina poinformowała mnie jednak, że wypowiedzi Kazimierza Graffa nie zostaną przez niego autoryzowane.