Raport o stanie debaty

Rozmawiamy głównie o ludziach, a nie o sprawach. Postępuje personalizacja debaty. Sprawa staje się istotna lub nie, w zależności od tego, kto ją wrzucił do medialnej agendy

Aktualizacja: 16.01.2010 14:01 Publikacja: 16.01.2010 14:00

Raport o stanie debaty

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Co się dzieje z debatą w Polsce? Na pozór bujnie rozkwita. I w mediach, i na wszelkich możliwych agorach. Nie ma już cenzury, nie ma żadnych tabu. Dyskutujemy gorąco, barwnie, wręcz dosadnie. W przestrzeni publicznej rację bytu mają praktycznie wszystkie punkty widzenia. Media są zróżnicowane ideowo, szyte na (bardzo różną) miarę. Każdy, kto tylko chce, może także w debacie zaistnieć jako uczestnik, jeśli nie w realu, to w sieci. Pod nazwiskiem lub anonimowo. Nic, tylko się spierać. Albo sporom przysłuchiwać i wybierać z bogatego menu, co nam szczególnie przypadnie do gustu.

W rzeczywistości to, co debatą zwykliśmy nazywać, jest raczej widowiskiem, karykaturą debaty. Ale utyskiwanie na złe parlamentarne wzorce albo prymitywizm mediów jest jedynie ucieczką od smutnej prawdy, że coraz trudniej nam ze sobą rozmawiać.

Przyczyn jest wiele i różnej natury. Kiedyś, faktycznie, wręcz skazani byliśmy na rozmawianie, a więc i słuchanie siebie nawzajem. Dzisiaj żyjemy w zupełnie odmiennej kulturze. Kontakt z drugim człowiekiem nie jest do życia niezbędny, bo media obsługują nas kompleksowo. Dostarczają rozrywki, informacji, prostych recept na wszystko. I są interaktywne, więc jeśli mamy chęć z kimś zamienić parę słów, nie trzeba wstawać od komputera. W epoce esemesów i e-maili bezpośrednia rozmowa jest stratą czasu, a debata o imponderabiliach zawracaniem głowy. Ludzie odwracają się od spraw publicznych, a szeroko rozumiana polityka codziennie dostarcza im po temu doskonałego alibi.

[srodtytul]Po co się spierać[/srodtytul]

Może zatem na prawdziwą debatę zwyczajnie nie ma już popytu? Może ludność łaknie tylko ludożerki, a nie gadających (po próżnicy) głów? Generalnie rzecz biorąc – pewnie tak jest i zawsze tak było. Nie można jednak zapominać, że owa kurcząca się grupa odmieńców zainteresowanych debatami to w swoich środowiskach liderzy i dystrybutorzy opinii. Pasjonaci spraw publicznych stają się często jedynym źródłem wiedzy dla zabieganego kręgu rodziny i przyjaciół, nie tylko nieczytających gazet, ale i niemających zdrowia do śledzenia telewizyjnych czy radiowych informacji. I tak, na podstawie danych z trzeciej ręki, przeciętny Polak wyrabia sobie pogląd na większość kwestii społecznych, ekonomicznych i politycznych. Nic dziwnego, że nie jest to pogląd ugruntowany, czego dowodzą prowadzone regularnie badania opinii. Preferencje Polaków, nie tylko polityczne, zmieniają się jak pogoda w marcu. Do tego dochodzi prosty mechanizm psychologiczny, zmieniający nas w odtwarzacz audio (a czasem i wideo, jeśli chodzi o mowę ciała) poglądów właśnie od kogoś zasłyszanych, które zrobiły na nas silne wrażenie.

Skoro sprawy tak właśnie się mają, trudno przeceniać rolę debat. Trzeba natomiast zacząć się martwić o ich jakość. I starać się jednak poszerzać krąg ludzi debatami zainteresowanych. Alternatywą jest bowiem demokracja, w której kluczowe decyzje podejmowane są przez wyborców przypadkowo, pod wpływem emocji, mody lub kaprysu.

Najgorzej bywa z osobistym uczestnictwem w debatach (za osobiste trudno uznać anonimowe upuszczanie żółci na forach internetowych). Jesteśmy społeczeństwem kibiców, nie obywateli. Nie mamy ochoty debatować nawet jako rodzice w szkole czy mieszkańcy na własnym osiedlu, nawet o sprawach, które żywotnie nas dotyczą. Bo też ani uczestniczenie, ani przyglądanie się publicznym debatom nie dostarcza nam przeżyć natury estetycznej. Nie ma też walorów poznawczych. Staje się szczególnym rodzajem rozrywki… dla szczególnego gatunku obywateli. Dla pozostałych najczęściej jest przykrym obowiązkiem. Po trosze jednak sami sobie gotujemy ten los, bo przecież sami te debaty organizujemy albo możemy mieć wpływ na ich przebieg. Tylko komu się chce… mieć wpływ? Inicjatywę ma więc ten, kto inicjatywę przejawia: ludzie mniej lub bardziej pozytywnie zakręceni, najczęściej reprezentanci jakichś grup interesu potrzebujących jedynie legitymizacji do wcielenia w życie swoich planów.

Problem zatem mamy wszyscy. My, a nie tylko oni (czyli politycy). Bo to my nie przestrzegamy form ani zasad, bez których debata traci sens. Obojętne, czy rzecz rozgrywa się w auli, w klubie czy w sali obrad. To tu nie widać dobrej woli, szacunku… nawet nie tyle dla adwersarza, ile dla widza, słuchacza. Mało kto trzyma się reżimu czasowego wypowiedzi, ignoruje się reguły i moderatorów, którzy też niespecjalnie chcą się narzucać. Debatujący zazwyczaj nie rozmawiają, tylko przemawiają. Mówią bez związku i w oderwaniu od innych głosów. Nawet jeśli ich słuchają, to nie słyszą argumentów. W efekcie zamiast dialogu na debatę składają się równoległe monologi. Bez względu na okoliczności zazwyczaj każdy z „debatujących” po prostu realizuje swój z góry założony plan. Uczestnicy wsłuchani są jedynie we własny głos wewnętrzny (z którym zazwyczaj się zgadzają), nic zatem dziwnego, że nie zauważają, co się wokół nich dzieje. Tak się nie da rozmawiać…

[srodtytul]Ja? Z panem? Niedoczekanie![/srodtytul]

Jest oczywiście pewien szczególny rodzaj debat, w których wszystko wygląda inaczej. Rozmówcy są w siebie wpatrzeni i wsłuchani, wszyscy trzymają się planu, podrzucają sobie cytaty, dopowiadają puenty i dochodzą do konkretnych wniosków. Bywa sympatycznie i miło, tyle że sztucznie, bo brakuje najistotniejszego składnika debaty: różnicy zdań. Takie salonowe (lub antysalonowe) utwierdzanie się we własnych poglądach psuje publiczną debatę w równym stopniu jak telewizyjne „ustawki” polityków, w których gwałt się gwałtem odciska od pierwszej do ostatniej minuty programu.

Problem nie jest wyłącznie medialny. Towarzyski i środowiskowy klucz zwycięża także na uczelniach, w kulturalnych dyskusjach krytyków, ludzi nauki i biznesu. Potencjalne miejsca spotkania racji, idei, światopoglądu zamieniają się w mityngi grup wzajemnej adoracji oraz wspólnego interesu. Organizatorzy dbają głownie o odpowiedni grafik takich imprez. O to, by gdzieś, przypadkiem, przedstawiciele różnych fanklubów nie wpadli na siebie.

Im wyższy status środowiska, tym segregacja jest bardziej sformalizowana i usankcjonowana. Poważni publicyści, ludzie kultury o uznanych nazwiskach głośno mówią, z kim dziś można rozmawiać, a z kim nie. Od kogo przyjmuje się zaproszenia do debaty, a kto jest objęty anatemą. O absurdalności sytuacji, do jakiej doszliśmy 20 lat po odzyskaniu wolności słowa, świadczy coraz powszechniej stosowana praktyka wymuszania na adwersarzach wygłoszenia pożądanej opinii – wyrokiem i grzywną.

To oczywiście pewna patologia, która nie ma większego wpływu na swobodę wypowiedzi, jest raczej jak stan zapalny w chorobie toczącej publiczną debatę. Innym jej objawem jest coraz szczelniejsze domykanie się kręgów wymiany opinii. Skoro mówimy wyłącznie do własnych wyznawców, zdanie renegatów jest nam przydatne wyłącznie jako materiał badawczy, odpowiednio spreparowany i przygotowany tak, by umacniał naszych czytelników (słuchaczy) w jedynie słusznej wizji dziejów. Debaty z udziałem polemistów stają się w takiej sytuacji nie tyle zbędne, ile wręcz niepożądane.

Dobrze, że w przestrzeni publicznej funkcjonują tytuły prasowe, portale, stacje radiowe i telewizyjne, które mają określony profil, pokazują rzeczywistość z pewnej perspektywy. Niedobrze, że zawęża się przestrzeń, w której ich reprezentanci mogliby się spotkać. Fatalnie, że zanika potrzeba takich debat. I to nie z woli ich potencjalnych odbiorców, lecz samych adwersarzy.

[srodtytul]Tych nie zapraszam, ci nie przychodzą[/srodtytul]

Warto podkreślić, że sęk tkwi często właśnie w niechęci do spotykania się na ubitej ziemi z czarnymi charakterami naszych własnych opowieści. Preteksty do uników są rzeczą wtórną. Bo przecież okazje wciąż jeszcze są stwarzane, głównie przez media publiczne, pilnujące niejako z urzędu parytetu nie tylko w doborze polityków, ale i publicystów. Inna sprawa, jakiego parytetu – analogicznego dla obu grup, partyjnego, który w przypadku rozmów formalnie eksperckich prowadzi do dziwacznych sytuacji. Regularnie zapraszani są bowiem do dysput Janowie bez Ziemi, autorzy lewicowych tytułów, upadłych lub dogorywających, za to nie ma miejsca w studiu np. dla „Gościa Niedzielnego” (drugi co do popularności tygodnik w Polsce), „Naszego Dziennika” czy Frondy. Bogaty i zróżnicowany segment katolickiej opinii praktycznie nie istnieje w debatach publicznych, bo nie jest tam zapraszany.

Klucz stosowany do meblowania przestrzeni debaty prowadzi na manowce, zwłaszcza w sytuacji coraz większego wyobcowania partii politycznych. Wszyscy mają tego świadomość… a mimo to właśnie według takiego klucza są dziś porządkowane media publiczne, których misją jest (między innymi) tworzenie warunków do skonfrontowania różnych środowisk mających realne zaplecze społeczne i faktyczny rząd dusz. Wprowadzenie w życie modelu włoskiego, w którym strefy politycznych wpływów są wyraźnie określone, sprawi, że publiczna „ziemia niczyja” będzie już bardzo konkretnie naznaczona. Nawet jeśli w gruncie rzeczy zmieni się niewiele, nawet jeśli dziennikarze będą robić wszystko, by udowodnić swą niezależność od politycznej kurateli, należy się spodziewać wzmocnienia zjawiska ostracyzmu wobec debat w mediach publicznych. Generalna niechęć do konfrontowania się z niewygodnym przeciwnikiem zyska bowiem dodatkowe, bardzo mocne alibi: nie wypada pokazywać się w pisowskiej (eseldowskiej) stacji.

W naszym stosunku do debat publicznych daje się odczuć znużenie ich jałowością i przewidywalnością. Medialne debaty, szczerze mówiąc, nie mogą być inne, skoro odbywają się w zamkniętym kręgu tych samych nazwisk i twarzy. Przyjęcie dogmatu, że ludzie chcą słuchać i oglądać wyłącznie tych, których już znają, praktycznie uniemożliwia ożywienie debaty. Staje się ona rytualnym widowiskiem, w którym role są z góry rozpisane. Tyle o przewidywalności. Co do jałowości, bierze się ona z założenia, że każdy publicysta prasowy jest specjalistą „od nawozów i od świata”, niczym bohater piosenki Jacka Kleyffa. Może więc dyskutować na każdy temat. Ponieważ jednak większość z nich zna swoje ograniczenia, to najchętniej stroni od nawozów i zajmuje się personalnymi spekulacjami.

Debatujemy (czy może raczej plotkujemy) dziś w mediach głównie o ludziach, a nie o sprawach. Postępuje personalizacja debaty. Także w tym sensie, że sprawa staje się istotna, godna debatowania lub nie, w zależności od tego, kto ją wrzucił do medialnej agendy. Na przykład, jeśli problem klęski gimnazjum jako elementu systemu szkolnego poruszy poseł PiS, w dodatku na konferencji prezentującej opozycyjny gabinet cieni, to nie ma szans, by stał się on przedmiotem poważnej debaty. Bo „został upolityczniony”.

A co tematem może być? Agendę wyznaczają czołówki gazet poświęcone głównie… politycznym szachom. Debaty mają zatem głównie charakter spekulacji: kto – kogo, a zapalnikiem bywają albo sondaże, albo jakieś wypowiedzi polityków. Partyjnym spin doktorom od czterech lat udaje się dzięki temu utrzymywać medialną debatę o Polsce w formule gorącego komentarza do pojedynku dwóch zapaśników.

Nie udaje się natomiast nikomu wywołać poważnej dyskusji – na przykład nad stanem i rolą edukacji (wyjątek: lektury szkolne) czy nad znaczeniem kwestii demograficznych. Jeśli nawet podejmują temat jedni, to ignorują go drudzy, jako „spalony”, bo nie nasz. A ponieważ dyskutują praktycznie wyłącznie politycy i publicyści, takie zawłaszczanie (choć absurdalne) uznawane jest za coś naturalnego. Absurdalne, bo przecież od skutecznych działań w sferze edukacji czy demografii zależy przyszłość nas wszystkich. To zbyt poważne sprawy, by o nich nie debatować, tyle że w całkowicie innym składzie i innej formule niż dotychczas. A skali wyzwań odpowiada skala możliwości, jakie w dziedzinie komunikacji dają nowe media. Nie da się już dziś udawać, że nie ma skąd wziąć specjalistów z danej dziedziny, ponieważ sieć pełna jest insiderów, zorientowanych w temacie, choć proponujących różne doń podejście. Trzeba wydobywać ich na powierzchnię i konfrontować.

[srodtytul]Nie rozumiem, o czym pan mówi[/srodtytul]

Oczywiście zawsze można powiedzieć, że debata edukacyjna czy demograficzna toczy się cały czas, tyle że właśnie w gronie osób kompetentnych. I nie ma co zawracać nią głowy laikom. Tego typu logika jest fałszywa. Po pierwsze do czego prowadzi pozostawienie spraw w rękach „ludzi kompetentnych”, pokazują losy oszustw klimatycznych. To właśnie na skutek braku prawdziwej debaty, zastosowania cenzury, odebrania głosu niepoprawnie myślącym zatrzymaliśmy się na krawędzi ekonomicznego szaleństwa i ideologicznego obłędu.

Po drugie zamykanie kolejnych ważnych dziedzin w specjalistycznych gettach prowadzi do zwyrodnienia języka debaty. Tak już się stało z wielkim tematem ostatniej dekady, czyli integracji europejskiej. Prawo wypowiadania się na ten temat przysługuje już wyłącznie kaście wtajemniczonych, która poznała tajemny kod. Nowomowa unijna cały czas zasilana jest potężną dawką „magicznych” terminów. Swobodne posługiwanie się nimi traktowane jest jako pewnego rodzaju nobilitacja, mająca zresztą konkretne przełożenie ekonomiczne. Nic dziwnego, że ogromną inwencją w budowaniu nowej językowej żelaznej kurtyny wykazuje się nasza rodzima biurokracja.

[srodtytul]Dlaczego warto rozmawiać?[/srodtytul]

Psucie języka debaty odbywa się z dwóch końców. Na drugim znajdują się właśnie politycy (w sojuszu z tabloidami) traktujący Polaków jak idiotów. Przyjęcie założenia, że „tylko 3 procent ludzi rozumie serwisy informacyjne” (Janusz Palikot dla „Rzeczpospolitej”) praktycznie zamyka możliwość prowadzenia jakiejkolwiek debaty, a otwiera pole wyłącznie dla prowokacji i happeningów. Nawet przy skądinąd słusznym założeniu, że polski system edukacyjny znalazł się w głębokim kryzysie, tego typu wnioski są dalece przedwczesne. Szanujmy rodaków i język ojczysty. Między stylem traktatu lizbońskiego a mową Palikota jest ogromna przestrzeń do zagospodarowania.

Nie tylko politycy powinni nieustannie konfrontować swoje idee i programy. To samo dotyczy ludzi pretendujących do miana autorytetów w kwestiach ekonomicznych, społecznych, etycznych czy kulturalnych. Pretendowanie takie wiąże się z weryfikacją stawianych publicznie diagnoz, pokonywaniem na argumenty rzeczników tez odmiennych. Autorytet musi być poddawany nieustannym próbom, a nie trzymany na piedestale lub używany jako straszak wobec tych, którzy mają inne zdanie. Inaczej straci wiarygodność. Otwartość przestrzeni publicznej na permanentną debatę nie jest zagrożeniem, ale gwarancją, że wybieramy najlepsze rozwiązania, że stawiamy na pewno na ludzi najbardziej kompetentnych i że nikt u nas nie ma monopolu na prawdę.

Zagrożeniem są debaty pozorowane lub ludzie stosujący w trakcie debat nieczyste metody. To prawda. Nie wolno jednak a priori z debaty publicznej rezygnować, zakładając, że dojdzie w niej do nadużyć czy manipulacji albo że przeciwnik, z którym mamy zasiąść do stołu, nie ma zdolności honorowej, by z NAMI debatować.

[wyimek]W naszym stosunku do debat publicznych daje się odczuć znużenie ich przewidywalnością. Medialne debaty nie mogą być inne, skoro odbywają się w zamkniętym kręgu tych samych nazwisk i twarzy.[/wyimek]

Jaka jest debaty alternatywa? Wystarczy się rozejrzeć: promocja własnego (lub tępienie cudzego) poglądu metodami klasycznymi dla przemysłu reklamowego. Biały i czarny piar zastępują coraz śmielej bezpośrednie konfrontowanie się z konkurencją. Efekciarski marketing przebija mało efektowne porównywanie ofert, bo łatwiej zaklinać rzeczywistość, czarować, mając pewność, że nikt naszego czaru nie rozwieje. Zwłaszcza że siły i środki obecnie stosowane wobec obywateli nie mają w historii precedensu. Korzystają z nich nie tylko politycy, ale także przedstawiciele innych dziedzin.

Stajemy się w ten sposób, jako obywatele, ofiarami własnego lenistwa. Wymarzonym targetem dla wszelkiej maści populistów i demagogów, bez względu na nasze wykształcenie.

[i]Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Niedawno ukazała się jego książka „Sztuka debaty, czyli jak się nie dać”[/i]

Co się dzieje z debatą w Polsce? Na pozór bujnie rozkwita. I w mediach, i na wszelkich możliwych agorach. Nie ma już cenzury, nie ma żadnych tabu. Dyskutujemy gorąco, barwnie, wręcz dosadnie. W przestrzeni publicznej rację bytu mają praktycznie wszystkie punkty widzenia. Media są zróżnicowane ideowo, szyte na (bardzo różną) miarę. Każdy, kto tylko chce, może także w debacie zaistnieć jako uczestnik, jeśli nie w realu, to w sieci. Pod nazwiskiem lub anonimowo. Nic, tylko się spierać. Albo sporom przysłuchiwać i wybierać z bogatego menu, co nam szczególnie przypadnie do gustu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy