Bibliofile zachowują się niekiedy w sposób świadczący o dość swobodnym podejściu do pojęcia własności. Trudno sobie wyobrazić nobliwe osoby wywodzące się ze znanych rodzin, jak kradną towar z półek supermarketu. Bez wahania jednak sięgną po cudzą książkę.
– Za uczciwość niektórych moich znajomych dałbym sobie rękę uciąć. Do czasu. Bo w końcu się okazywało, że po ich wizycie ginęły pozycje, którymi się szczególnie interesowali – przyznaje znany krakowski kolekcjoner i antykwariusz Marek Sosenko.
Również Waldemar Łysiak podkreśla, że w środowisku kolekcjonerów można się często spotkać z opinią, że kradzież „papieru”, czyli książek lub dokumentów, jest czymś dopuszczalnym: – Jestem nietypowy, bo uważam, że usprawiedliwić można tylko kradzież chleba.
Wśród naukowców zajmujących się konserwacją i ekspertyzami starych książek funkcjonuje termin „ogrzać się przy bibliotece”. Pan profesor czy doktor X pomaga jakiejś bibliotece, która ma problemy z księgozbiorem, a przy okazji – choć nie nazywa się tego tak bezpośrednio – przywłaszcza sobie dokumenty czy książki.
[srodtytul]Anonimowa przesyłka[/srodtytul]
Paczka była duża, dość ciężka i starannie opakowana. W środku, owinięta w folię transportową i otulona warstwą zmiętych gazet, spoczywała barokowa monstrancja. Obok znajdowała się mała karteczka „dotyczy złotnictwo RH – 142”
– Ukradziono ją 15 lat wcześniej, podczas włamania do kościoła w Wysokiej. Ktoś, kto ją nam odesłał, sprawdził, że figuruje w krajowym rejestrze zabytków skradzionych, właśnie pod tym numerem – mówi Piotr Ogrodzki.
Nie wiadomo, przez ile rąk przeszła monstrancja i kto ją oddał. Nieznany jest też nadawca innej przesyłki, również zaadresowanej do Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych, która zawierała elementy snycerki ukradzione z innego kościoła.
Jednak dobrowolny zwrot pochodzącego z kradzieży dzieła sztuki zdarza się niezmiernie rzadko.
Oficer z grupy „Vinci” przypomina sobie tylko jedną taką sytuację – ktoś zadzwonił na policję, informując, że w paczce opartej o śmietnik znajdują się obrazy. Zapewne był to złodziej, który ukradł je z jednego z krakowskich mieszkań, a potem wpadł w panikę.
Zazwyczaj jednak, kiedy złodzieje nie mogą sprzedać dzieł sztuki, po prostu je niszczą. Również w Krakowie, po serii włamań do mieszkań kolekcjonerów, wyłowiono z Wisły wiele kompletnie zniszczonych obrazów. Najgorszy los spotyka przedmioty ukradzione z kościołów. Bezcenne monstrancje, zabytkowe kielichy mszalne i relikwiarze kończą często w tyglu odlewniczym. Nawet jeśli policja wpadnie na trop przestępców specjalizujących się we włamaniach do kościołów, bywa za późno – odzyskuje tylko przetopiony złom.
Na spóźnioną skruchę przestępców, którzy zechcą oddać swój łup, raczej nie ma co liczyć. Zdarza się za to, że skradzione dzieła sztuki wypływają na powierzchnię po śmierci złodzieja lub nabywcy skradzionego łupu. Spadkobierca albo je oddaje – bardzo rzadko – albo też, nieświadomy ich pochodzenia, wystawia na aukcję.
Niekiedy dochodzi do paradoksalnych sytuacji, kiedy spadkobierca myśli, że ma do czynienia z kradzionym przedmiotem, a tak nie jest. – Dostajemy czasem przesyłki, w których są cenne książki ze stemplami bibliotecznymi. Po śmierci bliskiej osoby ktoś znajduje taką książkę na półkach jego biblioteki i odsyła ją, przekonany, że pochodzi z kradzieży. Tymczasem wiele duplikatów oddawano na aukcje i można je było legalnie kupić – mówi jeden z pracowników krakowskiego Muzeum Narodowego.
[srodtytul]Rozeta w toalecie[/srodtytul]
Przeglądanie luksusowych magazynów dotyczących urządzania wnętrz bywa ciekawym zajęciem. Również dla policjantów. Oficera z grupy „Vinci” zaskoczył kiedyś widok pewnej toalety – dokładnie nad sedesem zawieszono barokową kościelną rozetę, w której umieszczono lustro. Zdarzają się łazienki, w których marmurowe obramowania wanien powstały ze starych nagrobków. Ukradzione z kościołów putta, zwane przez dekoratorów często amorkami, i dekorujące sypialnie, to już banał.
– W Małopolsce odkryto manufakturę takich aniołków. W workach były części – osobno główki, osobno korpusy. Domorośli konserwatorzy łączyli elementy tak ,że nie można było rozpoznać, skąd putta zostały skradzione – mówi Piotr Ogrodzki.
Jeśli nie można ustalić, skąd pochodzi przedmiot, nie można go skonfiskować, choć istnieje mocne przypuszczenie graniczące z pewnością, że został skradziony. To przypuszczenie powinno jednak skłaniać antykwariuszy i pośredników do większej powściągliwości przy skupywaniu skradzionych przedmiotów.
– Trochę za łatwo prokuratura przyjmuje domniemanie dobrej wiary. Jeśli antykwariusz tłumaczy, że sprzedający powiedział mu, że monstrancja jest jego własnością, bo ją odziedziczył, brzmi to dość niepoważnie – mówi Piotr Ogrodzki.
Od paru lat również w Internecie istnieje krajowy rejestr zabytków skradzionych lub wywiezionych nielegalnie za granicę. Jeśli przedmiot figuruje w tym rejestrze, trudno tłumaczyć, że kupiło się go w dobrej wierze.
Problem polega na tym, że dzieło sztuki trafia do tego rejestru, jeśli ktoś zgłosi jego kradzież. Musi być też wcześniej dobrze obfotografowane i opisane, a nie jest to wcale regułą, zwłaszcza w wypadku prywatnych kolekcji.
– Kilka lat temu policja proponowała bezpłatne zrobienie dokumentacji fotograficznej, sprowadzono nawet z Anglii sprzęt do fotografii makroskopowej. Kolekcjonerzy nie byli zainteresowani – mówi długoletni redaktor „Gazety Antykwarycznej” Jan Huczkowski. – Szczerze mówiąc, niektórzy byli przekonani, że wpuszczenie do domu kogoś, kto sfotografuje ich kolekcję, nie jest dobrym pomysłem.
W rejestrze dzieł skradzionych nie figuruje wiele przedmiotów skradzionych z muzeów, bo ich dyrektorzy często nie zgłaszają kradzieży. Takie przypadki opisane są w raporcie NIK. Muzealnicy poszukują zaginionych przedmiotów na własną rękę, gdy w końcu sprawa jest ujawniana policji, wszelkie tropy są już zatarte.
Bardzo często kradzieży nie zgłaszają księża. – Kiedy zjawiliśmy się w jednej z małopolskich parafii, proboszcz zachowywał się w sposób absurdalny. Nie chciał nas wpuścić do kościoła. Był wręcz niegrzeczny. Potem się okazało, że ten starszy człowiek był w ciężkim szoku. Złodzieje dwukrotnie okradli kościół, pustosząc go kompletnie – mówi oficer z grupy „Vinci”.
Dewastację kościoła ksiądz ukrywał przed parafianami. Coś podejrzewali, ale nie mieli pewności, bo msze odbywały się w nowym kościele.
[srodtytul]Kreatywna inwentaryzacja[/srodtytul]
Jeśli istnieje zjawisko kreatywnej księgowości, to z pewnością można mówić o kreatywnej inwentaryzacji w polskich muzeach. O dziwnych praktykach wspomina raport NIK: luźno powiązane sznurkiem kartki inwentarza, niedbałe opisy eksponatów czy wręcz ich brak.
Takie praktyki mają swoje konsekwencje – zatrzymany kilkanaście miesięcy temu kustosz muzeum w Szamotułach, mogącego się poszczycić wielką kolekcją ikon, opisywał eksponaty bardzo ogólnikowo. I dlatego np. okazało się, że kiedy na ścianach muzeum wisiała „ikona przedstawiająca św. Jerzego”, nie była to oryginalna siedemnastowieczna ikona, ale znacznie nowszy i nie tak wartościowy obraz albo wręcz falsyfikat.
Im bardziej nieprecyzyjny opis, tym większe pole do popisu dla złodziei. Idealna sytuacja to taka, kiedy przedmioty nie są w ogóle skatalogowane, a takie przypadki także wymienia raport NIK. Oczywiście podobna sytuacja wynika czasem z nawarstwionych przez lata zaniedbań, ale zawsze budzi niepokój. Jeśli nawet przedmioty są skatalogowane, ale kontrola nie może ich znaleźć, pomysłowe osoby zawsze mogą podać sugestywne wyjaśnienie.
– Co mogę sobie myśleć, kiedy pracownik muzeum zeznaje, że około 100 przedmiotów – w tym wypadku chodzi o rękopisy, w tym pamiętniki Orzeszkowej, oraz starodruki – zaginęło być może podczas przewożenia ich z jednego gmachu do drugiego. Przypomina sobie teraz, że ciężarówka podskoczyła na wybojach i jakaś paczka mogła wtedy wypaść – żali się jeden z policjantów zajmujących się kradzieżami zabytków.
Braki w magazynach to bardzo drażliwy temat. W krakowskim Muzeum Narodowym rozmowa staje się nieprzyjemna, gdy wspominam, że słyszałam, iż kilka lat temu zgłoszono zaginięcie przedmiotów. Początkowo słyszę, że nie przypominają sobie takiej sprawy.
– Nie pozwolę na insynuacje, że w muzeum dzieje się coś niezgodnego z prawem. Z całą pewnością w muzeum zachowane są wszelkie procedury. Podobnie jak było to wcześniej, za moich poprzedników, bo przecież jako muzeum jesteśmy ciągłością – mówi dyrektor Zofia Gołubiew.
Trudno mi uwierzyć w zachowywanie procedur przez poprzednich dyrektorów, skoro w 1984 roku wybuchł skandal, gdy ujawniono trwające przez lata wynoszenie cennych obrazów z muzealnych magazynów. Proces był pokazowy, surowo ukarano sprawców, ale w środowisku muzealników można usłyszeć opinię, że nie wszyscy winni zostali skazani.
Po kilku dniach od rozmowy w Muzeum Narodowym kontaktuję się z wyznaczonym przez panią dyrektor pracownikiem, by ustalić, czy rzeczywiście coś zginęło. I słyszę: – Muzeum złożyło doniesienie, że w 2002 roku kontrola ujawniła, że nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach zaginęło około 100 przedmiotów z działu trzeciego muzeum. Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła postępowanie, nie dopatrując się znamion przestępstwa. Przedmioty skreślono z ewidencji.