Pojawiały się wtedy różne propozycje doradców sięgające zmian konstytucyjnych, by zabezpieczyć interesy PTE. Mało kto wie, że w ramach negocjacji akcesyjnych wywalczyliśmy w Brukseli uznanie OFE za element finansów publicznych. Chodziło o to, aby inwestorzy nie wymogli na Polsce, w co OFE mają inwestować i czy mogą inwestować za granicą. Dlatego dla mnie kuriozalna była debata dotycząca deficytu finansów publicznych i zadłużenia, jakie generują OFE, gdyż taki przywilej mieliśmy traktatowo zagwarantowany. Świadczą o tym również przyjęte konkluzje programu konwergencji z 2006 r., za które odpowiadałem jako wiceminister. Wywalczyliśmy sobie niezależność od Brukseli, ale wyszło nam to bokiem, bo Trybunał Konstytucyjny uznał, że skoro OFE są elementem finansów publicznych, to rząd może z nimi zrobić, co chce i przyklepał skok na Fundusze.
A co z tymi kosztami?
Nie jest prawdą, że OFE były instytucjami drogimi. W rzeczywistości były wielokrotnie tańsze od funduszy inwestycyjnych. Pamiętajmy, że ich koszt był rocznie na poziomie 1 proc. od aktywów i kluczowe jest, aby osiągały jak najwyższe zyski z kapitału. Dlatego należy ubolewać, że nie ma dyskusji o przyczynach strat, jakie ponosiły fundusze na inwestycjach, gdyż prowadziłoby to do konstruktywnych wniosków dotyczących konieczności istnienia efektywnego nadzoru nad rynkiem kapitałowym. Owej dyskusji nie ma, mimo że to, co się dzieje w Polsce, byłoby skandalem w innych krajach. Nigdzie inwestorzy nie przeszliby obojętnie obok faktu, że od momentu likwidacji UNFE polski WIG20 jest na tym samym poziomie co 18 lat temu, podczas gdy w USA zarówno S&P 500, jak i DowJones wzrosły dwa i pół raza. 1 pkt proc. różnicy rocznie to o 20 proc. wyższe świadczenie emerytalne, a ta różnica w tym przypadku wynosi 5 pkt proc. I jak się mają do tego koszty poniżej 1 pkt proc.? Doszło do tego, że minimalne obniżenie opłaty miało też swoją cenę.
Jaką cenę?
Przyszli emeryci nie mogą swobodnie przenosić się z funduszu do funduszu, zlikwidowano odpowiedzialność inwestorów za wyniki, pozwolono na inwestycję w groźne instrumenty pochodne. Ubezpieczony stał się takim współczesnym chłopem pańszczyźnianym.
A skąd się wzięła narracja, że od początku było wiadomo, iż ZUS jest o wiele lepszy od OFE?
ZUS jest wygodną instytucją do ukrycia długu publicznego, gdyż nikt nie liczy jego zobowiązań, a wzrost zadłużenia nie wpływa na wynik budżetowy. Bruksela o tym wie i w razie kryzysu nakaże redukcję emerytur, jak to zrobiła w przypadku Grecji, podczas gdy w przypadku emerytur kapitałowych nie mogłaby odrębnie potraktować emerytów i inwestorów zagranicznych.
Jak to się stało, że został pan wiceministrem finansów w pierwszym rządzie PiS i dlaczego na tak krótko, bo raptem na kilka miesięcy?
Moja nominacja była dosyć naturalna – otrzymałem od PiS propozycję przygotowania programu gospodarczego i zostania ministrem finansów. Osobiście wolałem wrócić do nadzoru, ale obiecano mi, że szefem Komisji Nadzoru Finansowego będzie Paweł Pelc. To w tamtym programie pojawiła się propozycja 400+ na każde dziecko w rodzinie wielodzietnej, a podczas mojego spotkania z ministrem finansów Mirosławem Gronickim, w której uczestniczył Kazimierz Marcinkiewicz, ministerstwo zostało nawet zobowiązane do przygotowania autopoprawki budżetowej uwzględniającej 400+ w przypadku zwycięstwa PiS w wyborach. „Gazeta Wyborcza" po prezentacji tego programu zatytułowała artykuł o nim „Dzieci i pracy". Niestety, kiedy minister Teresa Lubińska przekonała się do realizacji programu, musiała odejść, a sprawy gospodarcze zostały oddane środowiskom liberalnym.
Nie dogadywał się pan z kolejną minister finansów Zytą Gilowską?
Miałem z nią bardzo dobre relacje. Gdy koalicja SLD i połowa posłów PSL zabrała się za likwidację nadzoru nad funduszami emerytalnymi, jako wpływowy poseł PO przekonała swój klub, aby głosował przeciwko. Ale jako minister finansów znalazła się pod naciskiem grup biznesu i możliwe, że zagrożenie lustracyjne również osłabiło jej pozycję. A w Ministerstwie Finansów nawet po odwołaniu minister Lubińskiej jej ekipa skutecznie blokowała w Brukseli wiele decyzji przenoszących uprawnienia Polski na szczebel głównych państw, co budziło rozdrażnienie. Osiągnęliśmy oszczędności na zarządzaniu długiem na ponad 2 mld zł rocznie, utworzyliśmy KNF. Premier Marcinkiewicz powiedział, że musi mnie odwołać, ponieważ inaczej w ciągu 3–4 dni sam „poleci". Miarą siły wpływów grup finansowych niech będzie fakt, że mimo iż osoby wyrzucone z UNFE przez SLD przygotowały zwycięski program gospodarczy, to żadna z nich nie wróciła do KNF, a dwie osoby, które się tam znalazły w wyniku połączenia nadzorów, zostały z Komisji zwolnione.
Pamiętam spór o KNF. Mówiono, że to typowe dla PiS-u, by wszystko regulować. Ale po wybuchu kryzysu 2008 roku się okazało, że ten nadzór nas uratował.
No tak, bo podczas kryzysu banki przybiegły do NBP po pieniądze. A prezes Sławomir Skrzypek skierował je do Ministerstwa Finansów. Minister Jacek Rostowski mógł jedynie rozłożyć ręce i powiedzieć: „Skąd mam wziąć dla was pieniądze, gdy mam problemy ze zrolowaniem własnych długów". W efekcie bankierzy zwrócili się do swoich centrali, a te musiały dosłać pieniądze. Gdyby nadzór bankowy pozostał w strukturach NBP, o co walczył Balcerowicz, banki przybiegłyby do NBP i powiedziały: „Padniemy, a winny będzie nadzór, czyli NBP i pan prezes osobiście, a więc zapewnijcie nam płynność". Przed takim scenariuszem przestrzegaliśmy i on się sprawdził. Bo na czym polegał tamten kryzys? Grupy finansowe, które mają olbrzymie wpływy i ustalają dopasowane do siebie regulacje, decydują o nominacjach w nadzorach, w czasie kryzysu żądają pomocy, a jej kosztami obarczają zwyczajnych podatników.
Za kierownictwa Sławomira Skrzypka był pan doradcą prezesa NBP. W jakich innych kwestiach – oprócz zarządzania w kryzysie – pan doradzał?
Gdy przyszedłem do NBP, na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł z wytłuszczonym tytułem: „Czy z Cezarym Mechem wejdziemy do strefy euro?". Straszna rzecz się stała, do tej pory nie weszliśmy do strefy euro.
Niektórzy komentatorzy uważają, że pozostawanie Polski poza strefą euro nie jest dla nas dobre.
Na przykładzie Włoch widzimy, jak olbrzymią cenę się płaci, jeżeli nie jest się w optymalnym systemie walutowym. We Włoszech od momentu wejścia do strefy euro nie nastąpił wzrost gospodarczy, a po epidemii włoski dług dobije nawet do 180 proc. PKB, mimo że przez 25 lat Włosi stale więcej płacili za obsługę długu niż Niemcy. Tymczasem to Niemcy mają się bardzo dobrze i mają niski poziom długu. Każdy najmniejszy włoski przedsiębiorca za kredyt musi płacić więcej niż niemiecki. Na dodatek obecnie przyszłoby Polsce płacić za długi Włoch w przypadku ich bankructwa.
Ale możemy się znaleźć w tzw. Europie drugiej prędkości, poza centrum decyzyjnym?
Po samobójczym przyjęciu traktatu lizbońskiego z ośrodka decyzyjnego wyeliminowaliśmy się sami.
rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost”
Plus Minus
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95