Życie zamiast nostalgii

Propozycja „rozwoju zrównoważonego” jest wezwaniem do utrzymywania najbiedniejszych ludzi na ziemi w nędzy dla ich własnego dobra

Publikacja: 20.02.2010 14:02

Życie zamiast nostalgii

Foto: FPM

Śmierć języka jest zawsze przypomnieniem o kruchości ludzkiego losu. Gdy na początku lutego umarła ostatnia osoba mówiąca językiem bo, wraz z nią do grobu poszedł świat jej plemienia żyjącego na Wyspach Andamańskich od 65 tysięcy lat. Stara kobieta umierała w najgorszym rodzaju samotności – bez szansy na rozmowę z choćby jedną osobą, która rozumie jej język. Naturalnym odruchem wobec takiej śmierci jest współczucie i bunt. Nie chcemy, by języki umierały, bo ich śmierć jest jeszcze jednym smutnym dowodem naszej bezradności wobec naturalnej kolei rzeczy.

Z takiej ogólnie słusznej i, niestety, banalnej refleksji nie wynika oczywiście nic dla kolei rzeczy. Języki wymierają dziś w tempie jeden na dwa tygodnie, globalizacja przyspiesza ten proces i zapewne wkrótce będziemy żałować kolejnego języka, kolejnego plemienia, kolejnego świata. Pytanie, czego żałujemy i dlaczego żałujemy.

Języki wymierają z różnych powodów. Niekiedy ich śmierć jest przejawem politycznego triumfu, czasem konformizmu pokonanych. Na przykład Irlandczycy poddali się anglicyzacji, Walijczycy – nie, choć największa literatura obu krajów pisana była po angielsku; Polacy nie poddali się ani rusyfikacji, ani germanizacji; Anglicy – ofiary okrutnej kolonizacji po podboju normandzkim – sami stworzyli imperium, a dominacja ich języka nad francuskim jest do dziś wspaniałą „zemstą za Hastings”.

Jednak nie zawsze śmierć języka jest dowodem klęski czy słabości człowieka. Czasem jest wręcz przeciwnie: zamieranie języka może być ilustracją rozwoju społeczności, wynikiem otwarcia na świat, mieszania się kultur, pokonywania izolacji, wzrostu poziomu materialnego. Śmierć języka jest wówczas dowodem postępu człowieka, jego chęci polepszenia własnego bytu. Języki uniwersalne – kiedyś francuski i arabski, dziś angielski, jutro być może chiński – zdobywają świat, bo posługiwanie się nimi daje ludziom szansę na lepsze życie. Niestety wielu ludzi na Zachodzie nie zauważa pozytywnych aspektów tej zmiany, a fakt, że jakieś indiańskie dziecko uczy się w dżungli hiszpańskiego, a nie swojego języka plemiennego, budzi w wielu z nas przerażenie i opór. Jednak to przerażenie nie ma wiele wspólnego z troską o byt ludzi posługujących się egzotycznymi językami, wynika raczej z opacznego rozumienia zagrożeń związanych z rozwojem społeczeństw.

?

To nieprawda, że wymieranie języków używanych przez ludzi, których sposób życia kompletnie nie pasuje do współczesności, jest wielką tragedią ludzkości. Wręcz przeciwnie – może ona być dowodem na triumf sposobu życia, w którym najwyższą wartością jest człowiek, a jego rozwój nie stanowi zagrożenia, lecz szansę na realizację usprawiedliwionych aspiracji. Taka postawa jest oczywiście obca obrońcom wszelkiego rodzaju romantycznych skansenów, enklaw idyllicznego świata zagrożonego przez agentów światowego postępu – zwykle w tej roli występują amerykańskie korporacje.

Idealizowanie życia w buszu, mieszkania w lepiankach z liści palmowych i błota oraz pracy na roli przy użyciu motyki i wołów jest znaną strategią wielu zachodnich organizacji broniących świata przed rozwojem. W zamian proponują one „rozwój zrównoważony”, czyli taki, który nie zagraża planecie. Ponieważ właściwie każda nowoczesna działalność człowieka – oprócz pracy na roli i mieszkania w lepiankach – zagraża planecie, w praktyce oznacza to wezwanie do utrzymywania najbiedniejszych ludzi na ziemi w nędzy dla ich własnego dobra i dla dobra przyszłych pokoleń.

Perwersji temu postulatowi dodaje fakt, że wysuwają go ludzie, którzy sami żyją w dostatku, a rzekome wartości płynące z życia w idealnym świecie permanentnego niedorozwoju znają wyłącznie z wycieczek do „dzikich” plemion albo z telewizji. Sami zainteresowani – mieszkańcy afrykańskich wiosek i buszu – nie widzą specjalnych korzyści w tym, że np. uprawiają ziemię przy wykorzystaniu wołów, a nie traktorów i kombajnów, nie jeżdżą po asfaltowych drogach i nie mają elektryczności.

Jak pisał ghański filmowiec De Roy Kwesi Andrew, współautor filmu „Damned by Debt Relief” (Zniszczeni przez darowanie długów), „Afrykanie wierzą w materialny postęp człowieka. Większość Ghańczyków, z którymi rozmawiałem przy produkcji filmu, chce więcej od życia: więcej dóbr, więcej produktów, więcej wyboru. Nienawidzimy ciągłych porażek w starciu z naturą, nie chcemy umierać w młodym wieku, nie chcemy mieszkać w chatach z gliny, nie podoba nam się pokonywanie długich dystansów w celu zdobycia wody, żywności i opału, męczy nas ręczne pranie, męczy nas uprawa ziemi motykami i sierpami i czekanie, aż przyroda będzie dla nas litościwa. Myślicie, że taki sposób życia jest »naturalny« i daje szczęście? To może sami go spróbujcie”.

Słowa Andrewa są oczywiste dla każdego, kto chociaż raz w życiu zetknął się z normalnymi ludźmi żyjącymi w krajach permanentnie niedorozwiniętych (wybitny brytyjski ekonomista Paul Collier ocenia, że mieszka tam około miliarda ludzi). Muszą być oczywiste dla każdego, kto się orientuje, do jak desperackich kroków uciekają się np. Afrykanie próbujący się wyrwać ze swojej biedy i, ryzykując życie, przedostający się nielegalnie do Europy. To im bogaty Zachód składa propozycję „zrównoważonego rozwoju”: pracy na roli po 12 godzin dziennie przy zachowaniu szacunku dla natury. Kiedyś Orwell w książce „Droga na molo w Wigan” rozbijał burżuazyjny mit o tym, że robotnicy nie lubią się myć, w co całkiem poważnie wierzyli brytyjscy bogacze jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Orwell sprawdził i okazało się, że gdyby mieli na mydło i nie pracowali po

16 godzin dziennie w kopalni, to znaleźliby czas na kąpiel. Dziś należałoby obalić mit głoszący, że Masaje z Kenii i Mursi z Etiopii żyją w nędzy, dlatego że to wybrali z wielu dostępnych im możliwości.

Oczywiście chętnych do skorzystania z propozycji Andrewa i zamiany miejscami z kenijskimi Masajami albo etiopskimi Mursi brakuje, nie brakuje natomiast organizacji, które zupełnie poważnie deklarują, że utrzymanie średniowiecznych, rzekomo zgodnych z wymogami środowiska i głęboką naturą człowieka, metod życia jest czymś, do czego warto dążyć. W „przełomowym”, jak pisze organizacja Survival International, pamflecie „Progress Can Kill” (Postęp może zabić) z 2007 roku można przeczytać, że Masajowie, „którym udało się w dużym stopniu umknąć gospodarce rynkowej”, są szczęśliwi i zdrowi, podobnie jak inne ludy „żyjące na swojej ziemi, odżywiające się tradycyjnym jedzeniem”. I dyżurne zdanie filozoficzne pokazujące, co my tracimy, a oni zyskują: „Te grupy może i są ubogie w sensie finansowym, ale są bogate na wiele innych sposobów”.

Ta i inne brednie rozpowszechniane przez rzekomych obrońców tradycji są obrazą ludzi, którzy dożywają co najwyżej 40 lat i, owszem, może i są szczęśliwi, ale tylko dopóki nie zachorują na malarię, zapalenie płuc albo biegunkę. Wtedy, zgodnie z nakazami matki natury – umierają.

W historii nie brakuje oczywiście przykładów wykorzystywania retoryki postępu, szerzenia cywilizacji czy niesienia wiary chrześcijańskiej do plądrowania całych kontynentów i masowego mordowania ludzi. Europejska kolonizacja Afryki była oparta właśnie na takim pomyśle, na nim zasadzała się hiszpańska konkwista, belgijskie rzezie w Kongu, niszczenie Aborygenów w Australii i Indian w Stanach Zjednoczonych. We wspomnianym pamflecie Survival International wymienione są plemiona, dla których zetknięcie ze światem współczesnym kończyło się tragicznie – unicestwieniem albo zepchnięciem na społeczny margines. Jednak większość z nich dotyczy historii sprzed stu albo kilkudziesięciu lat. Ocenianie współczesnego świata miarą dokonywanych kiedyś zbrodni i stawianie własnego poczucia winy w roli ostatecznego wyznacznika metod rozwoju dla innych nie służy biednym tego świata. Wręcz przeciwnie, jest to jeszcze jeden przykład zachodniej pychy i protekcjonalizmu przebranych w ideologię pomocy najuboższym i ochrony natury.

Ideologia ta ma swój wymiar etnograficzny, ma też wymiar polityczno-ekonomiczny, w którym rolę czarnego luda grają zachodnie korporacje, a ich inwestycje traktowane są jako czynnik destabilizujący społeczeństwa żyjące w romantycznej sielance pierwotnego związku człowieka z naturą. Dokładny opis tego mechanizmu znajduje się w znanej książce Naomi Klein „Doktryna szoku”, a jego najbardziej aktualną wersję przerabiamy przy okazji debaty na temat form odbudowy Haiti po tragicznym trzęsieniu ziemi.

Wcześniej Klein dowodziła, jak opłakane skutki przyniosły zachodnie inwestycje po tsunami w 2004 roku i jak bardzo deformowały one świat i niszczyły życie ludzi od czasów Pinocheta (którego dyktaturę rzekomo wspierał guru wolnorynkowego liberalizmu Milton Friedman) przez obalenie komunizmu w Polsce (wprowadzenie terapii szokowej przez Balcerowicza było chytrym podstępem Amerykanów) do czasów najbardziej współczesnych. Dla Klein i jej zwolenników największym zagrożeniem dla Haiti byłoby wpuszczenie na teren tego kraju korporacji, które nieuchronnie zmieniłyby sposób życia ludzi.

Najbardziej niewiarygodne jest to, że po śmierci 200 tysięcy osób w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie całkiem poważne i wpływowe postacie bogatego świata niepokoją się tym, że ktoś z zewnątrz być może będzie chciał zainwestować tam pieniądze, zmienić Haiti nie do poznania, a przy tym zarobić. Dla Klein i innych przeciwników diabelskich korporacji ideałem byłoby zapewne przywrócenie w Haiti stanu sprzed trzęsienia ziemi, kiedy nie inwestował tam nikt, dzięki czemu ludzie żyli „w zgodzie z naturą”.

?

Właśnie dlatego dziś, gdy smuci nas zniknięcie kolejnego języka z powierzchni ziemi, warto się zastanowić nad sensem tej śmierci. Powinniśmy przechowywać w pamięci i badać przejawy zanikających ludzkich kultur, bo to one świadczą o naszym humanizmie. Szkoda byłoby jednak, gdyby sentymentalizm i nostalgia za utraconym światem zabijały w nas wiarę, że po jego śmierci może nas czekać nowe, lepsze życie.

Śmierć języka jest zawsze przypomnieniem o kruchości ludzkiego losu. Gdy na początku lutego umarła ostatnia osoba mówiąca językiem bo, wraz z nią do grobu poszedł świat jej plemienia żyjącego na Wyspach Andamańskich od 65 tysięcy lat. Stara kobieta umierała w najgorszym rodzaju samotności – bez szansy na rozmowę z choćby jedną osobą, która rozumie jej język. Naturalnym odruchem wobec takiej śmierci jest współczucie i bunt. Nie chcemy, by języki umierały, bo ich śmierć jest jeszcze jednym smutnym dowodem naszej bezradności wobec naturalnej kolei rzeczy.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska