Pewien student z Jordanii w lutym tego roku napisał do przyjaciela na czacie coś obraźliwego pod adresem króla. W Jordanii obrażanie monarchy jest zabronione. Tajne służby dokładnie przeglądają wszystko, co pojawia się w sieci. Maszyna wyłapała treść prywatnej rozmowy i młody człowiek trafił do więzienia. Tak dzieje się coraz częściej na świecie. Internet daje ogromną wolność i wielką siłę. Wytacza się więc ciężkie działa, aby go ujarzmić. Są coraz bardziej wyrafinowane, a ich zastosowanie coraz bardziej kuszące. Także dla władz całkiem demokratycznych państw.
Problem jest coraz poważniejszy. W 2002 roku tylko cztery rządy na świecie ingerowały w treści umieszczane w sieci, dziś już aż 40 rządów, które – wg niezależnych instytucji zajmujących się wolnością w sieci – próbuje w różny sposób czy to cenzurować Internet, ścigać użytkowników czy dostawców usług internetowych.
[srodtytul]Google po stronie wolności[/srodtytul]
Jordański student siedział przez pięć miesięcy w areszcie, gdzie podobno był torturowany. Właśnie go skazano na dwa lata więzienia. W Azberbejdżanie dwóch blogerów wsadzono niedawno za chuligaństwo polegające na krytykowaniu rządu. O wielu takich przypadkach była mowa podczas ubiegłotygodniowej konferencji Internet at Liberty w Budapeszcie. Imprezę zorganizowały Google i European Open University sponsorowany przez George’a Sorosa.
Google najwyraźniej radykalnie zmienił taktykę wobec niedemokratycznych rządów i robi wiele, by poprawić zepsuty nieco wizerunek. Całkiem niedawno legendarna firma była potępiana przez internautów za współpracę z chińskm reżimem. Mieszkańcy Chin w wyszukiwarce Google nie mogli znaleźć informacji czy zdjęć dotyczących masakry na placu Tienanmen, informacji o Dalajlamie, ludziach walczących o wolność Tybetu, dysydentach itp. To była cena, jaką Google płacił za obecność w Państwie Środka. W marcu tego roku firma ogłosiła, że swoje serwery przenosi do Hongkongu i przestaje filtrować treści.
Google robi wiele, by pokazać, jak bardzo dba o wolność w sieci. W dniach konferencji uruchomił stronę Transparency Report (http: //www.google.com/ transparencyreport), na której można sprawdzić, kiedy rządy jakich krajów zwracały się do firmy o ujawnienie rozmaitych danych dotyczących użytkowników, czy wręcz żądały usunięcia pewnych treści. – Dbamy o przejrzystość – powtarzali ludzie Google’a w Budapeszcie. Z raportu można się dowiedzieć, że w pierwszej połowie 2010 roku rząd amerykański zwracał się z pytaniami o użytkowników ponad 4 tysiące razy, a prawie 130 razy prosił o ingerencję w treść. Polski rząd pytał w tym czasie o użytkowników Google’a 86 razy. Każda sprawa była weryfikowana i rozpatrywana osobno. Możemy też zobaczyć na mapie, gdzie maszyny wyszukiwarek przestają pracować, co oznaczać może ingerencję rządów i blokowanie informacji.