Jacques Chirac, mer Paryża, czerwiec 1991 r.:
„Naszym problemem nie są cudzoziemcy, lecz ich nadmiar. Być może nawet nie ma ich dzisiaj więcej niż przed wojną, lecz to nie tacy sami cudzoziemcy. A to zasadnicza różnica. Hiszpanie, Polacy czy Portugalczycy, którzy tutaj pracują, stwarzają mniej problemów niż muzułmanie czy Czarni. Wyobraźcie sobie francuskiego robotnika, który mieszka w mrówkowcu razem z żoną, oboje pracują i zarabiają jakieś 15 tysięcy franków, a tuż obok żyje sobie ojciec rodziny, z czterema żonami, dwudziestką dzieciaków i dostaje 5 tysięcy franków zasiłku, bo oczywiście nie pracuje… Jeśli dodacie do tego hałas i smród, nic dziwnego, że ten francuski robotnik się wścieka. Zaznaczam: w tym, co powiedziałem, nie ma nic rasistowskiego”.
Jimmie Akesson, przywódca szwedzkich demokratów, wrzesień 2010 r.:
„Tak, chcemy ograniczyć imigrację. Ale nie widzę w tym nic rasistowskiego”
Minęło dwadzieścia lat i wróciliśmy do punktu wyjścia. Europa nie radzi sobie z imigrantami, szczególnie z krajów islamu, a imigranci nie potrafią, a zazwyczaj nie chcą, zrozumieć Europy. Rodzą się kolejne pokolenia coraz bardziej wyalienowanych młodych muzułmanów, oderwanych od dawnego środowiska i zagubionych w nowym świecie, którzy za duchowych przewodników mają radykalnych imamów.
Większość pogardza Zachodem, lecz z drugiej strony szybko się uczy, jak używać w dyskursie publicznym argumentów z kanonu europejskiej myśli oświeceniowej. Mówią o prawach człowieka, wolności słowa i demokracji. W debacie o burkach i nikabach powołują się nawet na prawa kobiet, przekonując, że nie można zmusić muzułmanki do odkrycia twarzy, jeśli ona sama sobie tego nie życzy. Zyskują sojuszników wśród lewicowych elit, wciąż odurzonych ideą multikulturalizmu i ochoczo przypinających łatki z napisem skrajna prawica każdemu, kto odważy się podnieść kwestię integracji imigrantów.