Rafał A. Ziemkiewicz o salonach i antysalonach warszawskich

Nie ma bardziej zajadłych reakcjonistów niż byli rewolucjoniści, gdy się wreszcie usadzą u władzy. I nie ma bardziej strupieszałego salonu niż były antysalon, gdy już udało mu się zwyciężyć

Aktualizacja: 24.12.2010 00:03 Publikacja: 24.12.2010 00:01

Rafał A. Ziemkiewicz o salonach i antysalonach warszawskich

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Pierwsze skojarzenie wykształconego Polaka na słowo „salon” jest oczywiste: „Dziadów część III”, „salon warszawski”, „kilku wielkich urzędników, kilku wielkich literatów, kilka dam wielkiego rodu, kilku jenerałów i sztabsoficerów; piją herbatę przy stoliku”. A pijąc ją, bredzą o Nowosilcowie, który „gustownie ustawiał zabawy”, o modnej literaturze na temat niczego, o swej wyższości i dziejowej roli (szczególnie ci „świeżo awansowani”) tudzież pozycji u dworu. I choć w mickiewiczowskim salonie są („bliżej drzwi”) także literaci młodzi oraz podchorążowie, nakreślony przez Mickiewicza z pasją obraz oderwanej od narodu, zaskorupiałej w nadętej głupocie pseudoelity okazał się tak sugestywny, że zdominował pojęcie „salonu” bodaj już na zawsze.

Dla samego Mickiewicza i jego współczesnych tak kategoryczne potraktowanie salonu byłoby zapewne zbyt radykalne. Oczywiście, romantycy kierowali się zrozumiałą i godną pochwały chęcią wymiecenia z salonów tych, których ich pokolenie zastało „na narodu wierzchu”: kapitulanckiej, a wręcz kolaboracyjnej elity arystokratyczno-ziemiańskiej, uważającej za najwyższe spełnienie uzyskanie wysokiego urzędu lub stopnia oficerskiego u jakiegokolwiek dworu. To samo przecież, co Mickiewicz w sławnej scenie „Dziadów”, Słowacki zawarł w „Przygotowaniu”, gdzie każe diabłom stwarzać nieudacznych polskich przywódców. Zwróćmy jednak uwagę, że dla Mickiewicza salon nie jest wcale miejscem, które – jak to przyjęła tradycja – należy po prostu zlikwidować, kontrapunktem dla „ludu”. Taka interpretacja przyszła i upowszechniła się dopiero kilkadziesiąt lat później, w heroicznych czasach Ligi Narodowej i PPS, zgodnie domagających się od inteligenta, by zamiast zamykać się w salonach czy dworkach, schodził w lud, edukował go, uświadamiał i wciągał w działalność dla dobra powszechnego. W chwili pisania „Dziadów” salon był twierdzą, którą „młodzi” chcieli odzyskać, zająć, w żadnym wypadku nie burzyć.

[wyimek]Salon nie może istnieć inaczej niż właśnie jako krzywe lustro władzy albo alternatywna władza[/wyimek]

Stereotypowi umyka, że mamy w „Dziadach” ukazany nie tylko godny pogardy salon, ale też patriotyczny antysalon. Ten pierwszy przesiaduje przy stolikach, na pokojach, ten drugi burzy się przy drzwiach. Salon jest więc miejscem nie tyle złym, ile okupowanym przez ludzi niezasługujących na pozycję, którą on zapewnia. Patriotyczna młodzież wprawdzie z tego salonu wychodzi, zapowiadając „zstępowanie do głębi”, w czym łatwo było następnym pokoleniom odczytać antycypację ich hasła „schodzenia w lud”, czy to w roli emisariuszy walki zbrojnej, czy też „siłaczek” i Judymów. Ale w istocie wszak wychodzi, by stworzyć salony własne, patriotyczne, prawdziwe; fatalność historii sprawiła, że emigracyjne.

Tę interpretacyjną pułapkę wynikającą z nałożenia na romantyków optyki późniejszych pozytywistów warto mieć w pamięci, patrząc na współczesną „wojnę polsko-polską”, w której spór o salon jest sporem zasadniczym. Co zrobić z salonami? Palić je? Zakładać własne? Czy starać się do nich wedrzeć?

[srodtytul]„Marcin” i Cezary[/srodtytul]

Z bardzo innej beczki. Książką wartą przeczytania, nie dla jej wartości literackich, ale jako zapis pewnej charakterystycznej dla czasów późnej PRL i wczesnej III RP biografii, jest powieść „Nogi Pana Boga” Marka Barańskiego. Forma powieści wynika prawdopodobnie z procesowej ostrożności autora – znanego komunistycznego kolaboranta, jednego z telewizyjnych propagandystów stanu wojennego, a potem wieloletniego wiceurbana w tygodniku „Nie” i krótkotrwałego redaktora naczelnego „Trybuny”. Losy fikcyjnego bohatera wydają się bowiem idealnie zbieżne z losami samego Barańskiego, a wygłaszane przez niego tyrady, stanowiące zdecydowaną większość objętości, sprawiają wrażenie jego własnych, niedbale zamaskowanych szczątkową fabułą porachunków ze światem, który potraktował go gorzej niż podle.

Zasłużyli na jego gniew i komuniści Jaruzelskiego, i postkomuniści Kwaśniewskiego oraz Millera, i byli opozycjoniści, i nawet Urban. Na tej liście miejsce pierwsze zajmuje jednak, co charakterystyczne, Adam Michnik. Spotkanie z nim w willi na ustroniu, gdzie wpływowy redaktor podczas popijawy łaskawie dopuszcza do pobratania niektórych działaczy rządzącej lewicy, wydaje się jednym z dwóch kluczowych punktów fabuły i opisanego w niej życiorysu. Drugim jest, u zarania dorosłości powieściowego bohatera, odtrącenie, jak można się domyślać, przez tego samego Michnika, krótko po wydarzeniach marcowych. Odtrącenie, którego bohater ów (zachowajmy ostrożność autora i udawajmy, że nie utożsamiamy powieściowego – „Marcina” z samym Barańskim) nie rozumie - był przecież w marcu po właściwej stronie, bronił Michnika i oberwał za niego, a potem potraktowany został kopem za drzwi, chyba nie z żadnego innego powodu, tylko z uwagi na swe „chamskie” pochodzenie, niepasujące do towarzystwa czerwonych paniczyków. Właśnie to rozczarowanie pchnęło go w objęcia Partii, i na służbę w „Dzienniku Telewizyjnym”, którą traktuje jako osobistą rywalizację z korowcami. Tym większą życiową tragedią staje się dla niego fakt, że ostatecznie Urban, ostatni, któremu „Marcin” zawierzył i dla którego się starał, także okazuje się człowiekiem z odrzucającego go salonu Michnika.

Odtrącenie przez Michnika, które z „Marcina” zrobiło komunistę, z Cezarego Michalskiego zrobiło – na czas pewien – antykomunistę. I tu już można się oprzeć nie na powieści, ale na publicystyce, w której były wicenaczelny „Dziennika” całkiem otwarcie o tej chwili opowiadał. Mówiąc najkrócej, w chwili powrotu z emigracji, gdy, niebezpodstawnie, uważał i siebie, i swoją grupę za potencjalnie ważny punkt na intelektualnej mapie III RP, potraktowany został przez będącego wtedy u szczytu potęgi szefa polskich mediów jak pętak, którym się manipuluje, okłamuje i wodzi go za nos. Odreagowanie rozczarowania przebiega jednak w tym wypadku nieco inaczej niż w życiorysie opisanym przez Barańskiego. W przeciwieństwie do „Marcina” Cezary nie pozostaje w anty-Michnikowym rynsztunku na zawsze. Dołącza do nowego salonu, do „Krytyki Politycznej”. Wiąże się to z koniecznością wytrzymania pewnych upokorzeń, których doznaje jako były papista i były prawicowiec, oraz z koniecznością wkupienia się w łaski młodej lewicy neoficką gorliwością w opluwaniu wczorajszych przyjaciół.

Ale w przeciwieństwie do „Marcina” Cezary może się cieszyć, że wszedł w łaski właściwego antysalonu, tego, który staje się salonem. Bo przecież „Krytyka Polityczna” pobiła Michnika na jego własnym polu. Artur Domosławski, bezsilnie atakowany przez Michnika przy każdej publicznej okazji, nie tylko nie został usunięty z gazety, której Michnik formalnie pozostaje naczelnym, ale jeszcze, wbrew woli największych „autorytetów”, porównujących jego książkę z burdelem i zapowiadających, że nigdy nie wezmą jej do ręki, nagrodzony jako Dziennikarz Roku. A Michnikowy przyboczny Seweryn Blumsztajn w trakcie dyskusji lewicowych bojówkarzy, podsumowującej uliczną kampanię w Święto Niepodległości, wystąpił jako zaledwie tolerowany pożyteczny... hmm, powiedzmy, pożyteczny dziadek.

Cóż ma to wspólnego z salonami i antysalonami? To chyba oczywiste. Michnik, żywy dowód słuszności zasady, iż nie ma bardziej zajadłych reakcjonistów niż byli rewolucjoniści, gdy się wreszcie usadzą u władzy (i nie ma bardziej strupieszałego salonu niż były antysalon, gdy już udało mu się zwyciężyć), nie jest bohaterem mojej narracji, choć przez pewien czas należał do najczęściej w niej opisywanych szwarccharakterów.

Tym bardziej nie mam zamiaru pastwić się nad nim dziś, gdy – mówiąc Tolkienem – potężny, zły mag Saruman jest już tylko bezzębnym Sharkeyem, wyzłośliwiającym się na małych hobbitach. Ale jeśli spróbowalibyśmy napisania czegoś, do czego zamierzam tu namawiać, trudno byłoby uczynić głównym bohaterem tej opowieści kogokolwiek innego.

[srodtytul]Władza nad zachwytem[/srodtytul]

To coś, do czego namawiam, to opis historii schyłku PRL i narodzin III RP jako historii salonów i antysalonów. Przymierzałem się do tego przez czas dłuższy i, niestety, przyznać się muszę czytelnikom do klęski mego zamierzenia. Mimo całkiem starannego, jak na mnie przynajmniej, „riserczu”. I pomimo, iż zawierają się w temacie historie i ciekawe, dotyczące postaci daleko większego formatu niż wspomniane wyżej. Sam salon Ireny Krzywickiej, a raczej jego literackie odbicie jako „salonu pani Stoll”, pozostawione przez Leopolda Tyrmanda w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”, to temat na osobny esej. Gości „literackich czwartków” u Krzywickiej (których stałym bywalcem i bodaj główną towarzyską atrakcją był Antoni Słonimski) opisuje jako spełnionych karierowiczów, którzy do odniesionych sukcesów „zapragnęli dodać jeszcze jeden laur: opinię człowieka przeciwstawiającego się”. „W ciasnym pomieszczeniu słowa odbijały się od obwieszonych obrazami ścian i więzły w kretonowych zasłonach okien. Słychać było: socjalizm! wolność słowa! prawdziwa sztuka! demokracja! kłamstwo! Paryż! fałszywa poezja! włoskie obuwie! polski film…”.

Dlaczego Tyrmand pisze tak złośliwie? I dlaczego o tym samym towarzystwie Jacek Kuroń pisał, iż był to „jedyny prawdziwy salon w PRL”? Biografka Ireny Krzywickiej chyba trafnie, choć zapewne mimochodem, wyjaśnia obie te kwestie stwierdzeniem, że Tyrmand nigdy do wspomnianego salonu nie został zaproszony „z uwagi na rażący, ostentacyjny antykomunizm”.

Antykomunizm jako cecha dyskwalifikująca dla „jedynego prawdziwego” opozycyjnego salonu w PRL… Czyż to nie znaczące, że umieszczanego we wspomnieniach właśnie u Ireny Krzywickiej, a nie, na przykład w mieszkaniu państwa Walendowskich, u wnuczki Melchiora Wańkowicza? Ale w tym drugim salonie, można podejrzewać, Tyrmand, gdyby zaproszenie go tam było możliwe, nie raziłby, skoro bywali tam tacy niepokorni „ostentacyjni antykomuniści” jak Jacek Bierezin czy Witold Sułkowski. Jeśli więc zgodzić się z Kuroniem, że towarzystwo u „pani Stoll” było w peerelu „prawdziwym salonem”, krzywym lustrem elity władzy, to salon Walendowskich należy w tej historii opisać jako „prawdziwy antysalon”.

A potem, z porównania losów jednego i drugiego towarzystwa wysnuć wniosek, iż to o pokolenie młodsi od romantyków pozytywiści mieli rację. Salonu nie da się odzyskać i szkoda na to pracy, albowiem salon jest nierozerwalnie związany z władzą. Nie może istnieć inaczej niż właśnie jako krzywe lustro władzy albo alternatywna władza. Zwycięstwo antysalonu następuje wyłącznie przez przeciągnięcie do niego części publiki z salonu w taki właśnie sposób, w jaki salon korowski i jego „selekcjoner”, który wpuszczał bądź nie wpuszczał gości na prestiżowe imprezy urodzinowe Kuronia (tu miejsce na smakowitą i dla dzisiejszego czytelnika zdumiewającą opowieść Tomasza Jastruna, jak został stamtąd przez Michnika wyrzucony za zadawanie się z obłożonym wtedy towarzyską anatemą za „bratanie się z komuną” Marcina Króla), rozciągnął swą władzę dystrybuowania szacunku na komunistów. Nie można bowiem pojąć łajdactw ustrojowej transformacji bez przyswojenia sobie opowieści (dobrym przykładem służą wspomnienia Jerzego Urbana, ale też sporo pisze o tym, z furią, wspomniany Barański) o tym, jak u schyłku PRL ludzie władzy dali sobie narzucić dojmujący wstyd za to, że nie są po stronie dysydentów. Jak ci, którzy mieli władzę i wpływy, zazdrościli tym, których mogli nawet wsadzić do więzienia, ale nie mogli im zabrać zachwytów elit zachodnich, brylowania w Wolnej Europie i szacunku (cokolwiek nabranego) społeczeństwa. Potęga Adama Michnika w III RP była wszak właśnie potęgą „odświniania” komunistów, wydawania im po uważaniu certyfikatu, komu się wybacza i podaje rękę, a komu nie wybacza i nie podaje.

Stąd z kolei można pójść w rozważania o tym, jak takie właśnie użycie władzy arbitra salonowości przez Michnika ostatecznie salon pogrążyło i szacunek mu odebrało. Albowiem, okazuje się w tej historii, salon i polityka to władze różne. O wstępie do salonu decydować może nawet pusta próżność, snobizm czy inne cechy podłe, ale nie można go uzależnić od bieżących sojuszy politycznych. Wówczas salon zostaje odsunięty przez antysalon. Władza salonu i istniejącego tylko jako potencjalny salon antysalonu jest i być musi, że tak to ujmę, władzą bezinteresowną. To znaczy bycie salonem musi być celem samym w sobie. Jeśli ma służyć czemuś innemu niż podkreśleniu wyższości, nieuchronną karą jest uwiąd. Paradoksalną klamrą zamykającą dzieje salonu pani Stoll jest nie tylko upokorzony Domosławskim Michnik. Jest nią także przeciwskuteczność pewnych nawykowych zachowań Jarosława Kaczyńskiego, który – kto to zauważa? – jest, pod tym jednym względem, ostatnim Geremkiem polskiej polityki. Z tą samą formacją, z którą nieżyjący już profesor opatyczał sejmowych dziennikarzy za braki w kulturze i z wyższością zadzierał nosa, prezes PiS opatycza dziennikarzy za to samo, podkreślając, że w przeciwieństwie do Tuska nie wychowywał się na podwórku, i wytykając przeciwnikom, że są lumpami nienauczonymi zachowania w obecności kobiet.

Co oczywiście jest kompletnym anachronizmem w czasach tuskizmu, będącego twórczym rozwinięciem lepperyzmu, dokonanym w kierunku schowania gumofilców w nogawkach garniturków młodych z papierami potwierdzającymi wykształcenie i, od niedawna, z dużych miast. Ale to już inna zupełnie historia.

[srodtytul]Jak miło zostać na zewnątrz[/srodtytul]

Namawiam do takiej pracy, korzystając z chwili świątecznego rozluźnienia wymagań stawianych politycznym publicystom, a nie biorę się za nią sam, mimo że pomysł wydaje się obiecujący. Po prostu podczas próby napisania takiego tekstu zdałem sobie sprawę – i uczciwie wyznaję to czytelnikom, licząc, iż w świątecznym nastroju zechcą mi wybaczyć – że osobiście kompletnie się do tego nie nadaję. To byłoby tak, jakby daltonista brał się do pisania o malarstwie.

Problem w tym, że historie brzemiennych w skutki odrzuceń, takich jak dwa podane wyżej przykłady, potrafię opisać w duchu szyderczym lub demaskatorskim. Tak samo jak próbowałem opisać w „Czasie wrzeszczących staruszków” polityczny życiorys Jarosława Kaczyńskiego jako proces dobijania się o należne mu uznanie u warszawsko-krakowskiej elity, rozpoczęty smakowitą historią (o której sam opowiadał Teresie Torańskiej) o odmowie ustąpienia na pierwszym korowskim zebraniu krzesła Jackowi Kuroniowi. Natomiast nie jestem w stanie opisać ich ze zrozumieniem, nie mogę bowiem pojąć psychologicznych mechanizmów, które właśnie uznanie salonu czynią dla niektórych ludzi tak czymś ważnym, że aż mogącym decydować o życiowej drodze. Po prostu – mówiąc Szpotem – „niestety, nie mam tych zdolności wcale”.

Studia nad salonem i antysalonem prowadzą w tej sytuacji do jednego tylko, prywatnego wniosku. Że miło być zapraszanym na salony, ale jeszcze milej być tam niezapraszanym.

Pierwsze skojarzenie wykształconego Polaka na słowo „salon” jest oczywiste: „Dziadów część III”, „salon warszawski”, „kilku wielkich urzędników, kilku wielkich literatów, kilka dam wielkiego rodu, kilku jenerałów i sztabsoficerów; piją herbatę przy stoliku”. A pijąc ją, bredzą o Nowosilcowie, który „gustownie ustawiał zabawy”, o modnej literaturze na temat niczego, o swej wyższości i dziejowej roli (szczególnie ci „świeżo awansowani”) tudzież pozycji u dworu. I choć w mickiewiczowskim salonie są („bliżej drzwi”) także literaci młodzi oraz podchorążowie, nakreślony przez Mickiewicza z pasją obraz oderwanej od narodu, zaskorupiałej w nadętej głupocie pseudoelity okazał się tak sugestywny, że zdominował pojęcie „salonu” bodaj już na zawsze.

Dla samego Mickiewicza i jego współczesnych tak kategoryczne potraktowanie salonu byłoby zapewne zbyt radykalne. Oczywiście, romantycy kierowali się zrozumiałą i godną pochwały chęcią wymiecenia z salonów tych, których ich pokolenie zastało „na narodu wierzchu”: kapitulanckiej, a wręcz kolaboracyjnej elity arystokratyczno-ziemiańskiej, uważającej za najwyższe spełnienie uzyskanie wysokiego urzędu lub stopnia oficerskiego u jakiegokolwiek dworu. To samo przecież, co Mickiewicz w sławnej scenie „Dziadów”, Słowacki zawarł w „Przygotowaniu”, gdzie każe diabłom stwarzać nieudacznych polskich przywódców. Zwróćmy jednak uwagę, że dla Mickiewicza salon nie jest wcale miejscem, które – jak to przyjęła tradycja – należy po prostu zlikwidować, kontrapunktem dla „ludu”. Taka interpretacja przyszła i upowszechniła się dopiero kilkadziesiąt lat później, w heroicznych czasach Ligi Narodowej i PPS, zgodnie domagających się od inteligenta, by zamiast zamykać się w salonach czy dworkach, schodził w lud, edukował go, uświadamiał i wciągał w działalność dla dobra powszechnego. W chwili pisania „Dziadów” salon był twierdzą, którą „młodzi” chcieli odzyskać, zająć, w żadnym wypadku nie burzyć.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał