Szewach Weiss o miejscach ważnych dla jego życia i kariery

Osobista i zawodowa mapa wspomnień izraelskiego polityka, byłego ambasadora w Warszawie i niezmiennego przyjaciela Polaków

Publikacja: 24.12.2010 00:01

Autor na gdańskiej Starówce (fot. Michał Fludra)

Autor na gdańskiej Starówce (fot. Michał Fludra)

Foto: Rzeczpospolita

[srodtytul]Ateny [/srodtytul]

Pojechałem tam po raz pierwszy w latach 60. jako turysta. Płynąłem do Aten statkiem – razem z moją świętej pamięci małżonką Ester i córką Ifat. Podczas podróży miałem dwie myśli związane z Atenami. Pierwsza dotyczyła ateńskiej demokracji. Miałem w pamięci wykłady prof. Aleksandra Fuksa, których słuchałem jeszcze jako student Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Myślałem wiele o starożytnych Atenach, Atenach demokracji, teatru, filozofii, retoryki. A także o agorze – placu, na którym realizowała się bezpośrednia demokracja. Czasem oczywiście nie była wolna od demagogii, ale jednak była to próba stworzenia sprawiedliwego ustroju. Jednocześnie Ateny, do których płynęliśmy, były stolicą Grecji, w której rządziła wojskowa dyktatura – tzw. junta pułkowników. Miałem wątpliwości – czy my, Żydzi, nie powinniśmy osobiście bojkotować takich reżimów? Czy właściwe jest, że tam jedziemy? Ale chcieliśmy zobaczyć Ateny. Przecież nasz naród przez 2 tysiące lat był związany z Grecją. Spędziliśmy pół dnia właśnie na agorze. Próbowałem wyobrazić sobie, jak działała bezpośrednia demokracja. W głosowaniach mogło brać udział 20, 30 tys. ludzi. Jak się liczyło ich głosy? Czy krzyczeli lub klaskali, by wyrazić swoje poparcie lub niezadowolenie? W tamtych czasach w Atenach żyło 250 tys., może 300 tys. ludzi. Czyli te 20, 30 tys. głosujących to jednak była garstka. Nasza demokracja, mimo że niebezpośrednia, jest jednak sprawiedliwsza.

[srodtytul]Barcelona [/srodtytul]

Byłem tam po raz pierwszy w 1972 roku, razem z moją już niestety nieżyjącą żoną Ester, dziesięcioletnią wówczas córką Ifat i synem Noamem. W Hiszpanii rządził jeszcze wtedy Franco. Na ulicach widać było skutki wojny domowej – wiele osób niepełnosprawnych, pokaleczonych przez wojnę. Mimo urody miasta odbierałem jakiś niepokój, smutek. Myślałem o systemie, który wtedy panował w Hiszpanii. Katalonia, której stolicą jest Barcelona, była centrum ruchu oporu przeciwko Franco. I mimo tego smutku wyczuwalna była atmosfera wolności.

Jednak był moment podczas tego pobytu w Barcelonie, kiedy byłem trochę zły na jej mieszkańców. Zabrałem syna do cyrku, na jego bilecie ogromnymi literami było wypisane „infatilos”. Po hiszpańsku to „dziecko”, ale i „głupi”. A ja przecież wtedy myślałem, że to najmądrzejsze dziecko na świecie. Już chciałem protestować, kiedy przypomniałem sobie, że po hebrajsku „naar” oznacza także małe dziecko, ale i „głupi, infantylny”.

Zawsze będąc w jakimś państwie, myślę o historii Żydów. Ta w Hiszpanii była wyjątkowo skomplikowana. Królowa Izabela w 1492 roku wypędziła wszystkich Żydów, prześladując ich za pomocą inkwizycji. Część z nich dotarła aż do Polski. Ale z kolei podczas II wojny światowej żyło w Hiszpanii ok. 20 tys. żydowskich uciekinierów z Włoch i Niemiec. Franco w tej jednej sprawie nie współpracował z faszystami. Potem miałem okazję poznać wielkich Hiszpanów. w 1994 roku gościłem w Knesecie króla demokratycznej Hiszpanii Juana Carlosa i jego żonę Sofię.

[srodtytul]Bejrut[/srodtytul]

W 1982 roku wybuchła pierwsza wojna izraelsko-libańska. Wszystko działo się wtedy błyskawicznie. Terroryści pochodzący z Bejrutu ciężko zranili ambasadora izraelskiego w Londynie Shlomo Argova. To nie był pierwszy akt terroryzmu. Rząd Izraela, na czele z Menachemem Beginem, postanowił zaatakować Liban. Plan był taki: oddalić granicę libańską o 40 kilometrów, by uniemożliwić ataki na terytorium Izraela rakietami typu Katiusza. Ale wojna potoczyła się swoim torem. Armia izraelska szła na północ, zajęła Bejrut. To były dramatyczne wydarzenia. Jako członek Komisji Obrony w Knesecie pojechałem z delegacją do Bejrutu. Nasza podróż wyglądała surrealistycznie – po drodze do stolicy stali mieszkańcy Libanu i rzucali nam kwiaty. Mimo że przecież ich atakowaliśmy. To byli chrześcijanie, którzy czekali na nas, bo bali się muzułmanów.

Sam Bejrut robił przygnębiające wrażenie. Kiedyś był centrum turystycznym, gdzie kasyno znajdowało się przy kasynie, gdzie najbogatsi Arabowie mieli swoje wille. Wtedy miasto było zniszczone. Trzeba podkreślić, że to nie Izrael zburzył Bejrut, zniszczenia były skutkiem wojny domowej. Jednak ja bardzo dziwnie się tam czułem. Widok zniszczonych miast kojarzy mi się z miastami, przez które przejeżdżaliśmy w Polsce po zakończeniu wojny.

Zadaniem członków komisji było wizytowanie izraelskiej armii. Spotkałem tam pułkownika, który powiedział mi: – Wiem, że pan jest z Polski. Ja też. Wyjechałem w 1968 roku.

I rozmawialiśmy w tym zniszczonym Bejrucie po polsku. Poseł Knesetu i izraelski żołnierz. Po dwóch miesiącach jeszcze raz pojechaliśmy do Bejrutu. Nie było już kwiatów. Jechaliśmy przez Liban opancerzonym samochodem. Wtedy zrozumiałem, że to nie prowadzi do niczego dobrego.

[srodtytul]Berlin[/srodtytul]

W dzieciństwie Berlin był dla mnie okropnym miastem. Wyobrażałem sobie Reichstag, Hitlera wykrzykującego swoje przemowy, oklaskujące go tysiące fanatyków w mundurach. Potem doszła jeszcze jedna wizja – żołnierzy radzieckich wieszających swój sztandar na Reichstagu. To były moje dwie wizje Berlina. Pierwsza napawała mnie strachem, druga – radością i ulgą.

Wiele czasu upłynęło, zanim odważyłem się odwiedzić to miasto. Pojechałem tam w końcu w 1993 roku razem z rodziną – żoną, córką i zięciem. Byłem już wtedy przewodniczącym Knesetu, ale ta wizyta była zupełnie prywatna. Zwiedziliśmy Reichstag. Ale bardziej odczuwalna niż rządy Hitlera była wtedy w Berlinie nowsza historia. Czułem wręcz w powietrzu pył zburzonego muru.

Mój zięć wypożyczył samochód, chcieliśmy bowiem pojechać do Poczdamu. Byliśmy w pałacu Cecilienhof, w którym koalicja antyhitlerowska decydowała o losach Niemiec, zdecydowała o konieczności ukarania hitlerowskich zbrodniarzy. Byliśmy tam, gdzie siedział podczas tej historycznej konferencji premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill, w pokojach, w których swoje biura miał Józef Stalin.

To były ważne historyczne miejsca. Warto było je zobaczyć. Miałem jednak podczas tego pobytu w Niemczech chwilę załamania, chęć jak najszybszego zakończenia tej wizyty. To było w willi w berlińskiej dzielnicy Wannsee. To tam w 1942 roku zebrała się hitlerowska banda, której przewodził Reinhard Heydrich. Planowano tam ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. Zachowały się dokumenty, w których mamy dokładną statystykę. Ubolewano, że do tej pory wymordowano „tylko” ponad milion Żydów. Planowano zamordowanie kolejnych 10 milionów. W swoich morderczych planach Heydrich dotarł nawet do Jemenu. Chcieli zabić wszystkich Żydów za świecie poza USA, bo Niemcy nie mieli planów zdobywania tego państwa. Hermann Goering, wykonawca planu rozwiązania kwestii żydowskiej, mówił, że myśli krwią. Ja czułem tę krew... Myślałem wtedy, że nie zniosę już tego miejsca, że nie zniosę Berlina.

Przypomniałem sobie jednak słowa prezydenta USA Johna F. Kennedy’ego z 1963 r. , podczas jego pierwszej wizyty w Berlinie: „Jestem berlińczykiem”, którymi chciał wyrazić solidarność z mieszkańcami Berlina Zachodniego. I to, co zdarzyło się później – zburzenie muru. Dzisiejsi Niemcy myślą rozumem, a może nawet sercem. Trzeba im dać szansę.

[srodtytul]Częstochowa [/srodtytul]

Każde małe dziecko ma jakąś swoją domową mapę. Umieszcza na niej te miejsca, w których czasem bywa, ale i te, o których rozmawiają dorośli. W tym moim atlasie była też Częstochowa. Przez opowieści o Jasnej Górze rysowała mi się wręcz jako świątynia narodu polskiego. W dzieciństwie nigdy tam nie byłem. Odwiedziłem ją po raz pierwszy w 1990 roku. Byłem na uroczystościach związanych z wyzwoleniem Auschwitz – razem m.in. z generałem Mordechajem Gurem, ministrem zdrowia i dzienikarką Lili Gali.

Wracaliśmy do Warszawy, na lotnisko, gdy generał powiedział, że chciałby coś zjeść. Jak się wyraził – „jakiegoś polskiego falafela”. Tak bowiem nazywamy w Izraelu nasze typowe, szybkie danie. Wjechaliśmy do Częstochowy, pierwszy raz zobaczyłem jasnogórskie budowle – zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ale nie mieliśmy wtedy czasu na zwiedzanie. Zatrzymaliśmy się tylko w takiej małej, schludnej restauracji na stacji benzynowej. Zamówiłem towarzyszom mojej podróży rosół z domowym makaronem, barszcz, pierogi, świeży chleb ze smalcem, kapuśniak. Generał nie mógł wyjść z podziwu. – Więc to jest polski falafel? Przecież to kuchnia mojej mamusi.

Ta krótka wizyta nie zaspokoiła jednak mojej ciekawości związanej z Częstochową. Kiedy byłem już ambasadorem Izraela w Polsce chciałem się przekonać, jak wygląda pielgrzymka. Wybrałem się więc do Częstochowy z moim kierowcą – Wojtkiem Krawczykiem. On fantastycznie znał Polskę i każda wyprawa z nim na jakąś oficjalną uroczystość wiązała się z dodatkowymi atrakcjami – pokazywał mi ciekawe miasteczka, wioski, jakiś lasek lub pomnik. I także razem z nim pojechałem do Częstochowy trochę konspiracyjnie, incognito, chciałem się bowiem wmieszać w tłum.

Nie udało mi się. Usłyszałem nagle jak starszy pan mówi do swojej żony – zobacz, to ten żydowski ambasador. Pomyślałem sobie, że to określenie jest trafne. Bo ja się nigdy nie czułem ambasadorem tylko Izraela, ale całego, żydowskiego narodu. Ale też zastanawiałem się, co się za tym określeniem „żydowski" kryje, czy aby nie jakaś pogarda, nie jakiś antysemityzm? Czy to może takie obojętne, neutralne? Tymczasem ci starsi państwo podeszli do mnie, powiedzieli, że wiedzą kim jestem, przywitali się z uśmiechem. Zrozumiałem, że nie wolno sądzić ludzi po pozorach, nawet, kiedy jakiś zwrot, określenie, wyda nam się nieprzyjazne.

Później stałem się już stałym gościem w Częstochowie. Razem z Zygmuntem Rolatem, który pochodzi z Częstochowy, a po wojnie wyjechał do USA, bywałem gościem w Zespole Szkół Plastycznych, której dyrektorem jest Anna Maciejowska. Szkoła jest bardzo zainteresowana kulturą żydowską, odbywa się tam wiele interesujących imprez.

A rok temu byłem tam na wspaniałym koncercie Joshui Bella w Filharmonii Częstochowskiej, która została zbudowana na miejscu zniszczonej świątyni. Bell to geniusz skrzypiec, Amerykanin żydowskiego pochodzenia. Gra na skrzypcach, wykonanych w XVIII wieku przez Stradivariusa, które kiedyś należały do... częstochowskiego Żyda – Bronisława Hubermana. Tego samego, który zainicjował powstanie Israel Philharmonic Orchestra w Tel Awiwie.

Tyle mnie z nią już łączy, że mogę o niej powiedzieć: moja Częstochowa.

[srodtytul]Drohobycz [/srodtytul]

był ważnym miastem. Przed wojną razem z rodziną mieszkałem w sąsiednim Borysławiu. W Drohobyczu mój tata skończył szkołę handlową, tam moi rodzice jeździli pociągiem, żeby coś kupić lub sprzedać. Te miasta były ze sobą ściśle związane. W Borysławiu wydobywano ropę, w Drohobyczu były rafinerie. Ale nigdy nie byłem w dzieciństwie w Drohobyczu.

Pierwszy raz pojechałem tam w 1993 roku. Zostałem wtedy zaproszony na Ukrainę jako przewodniczący Knesetu. Postawiłem warunek – przyjadę, jeśli będę mógł odwiedzić Borysław i Drohobycz. Tak też się stało. Po raz pierwszy od pół wieku odwiedziłem mój dom w Borysławiu, w którym ukrywaliśmy się z rodziną w pomieszczeniu między podwójną ścianą, piwnicy, w której chowali nas nasi kochani Polacy – później Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Wizyta w Borysławiu była bardzo bolesna i osobista. Wróćmy więc do Drohobycza.

Zwiedziłem tam m.in. willę Landaua. Ten gestapowiec jako szef referatu ds. żydowskich brał udział w masowych rozstrzeliwaniach Żydów. Wziął jednak „pod opiekę” Brunona Schulza, zrobił z niego niewolnika. Landauowi potrzebny był bowiem jego talent. Schulz ozdobił baśniowymi freskami ściany pokoju dziecięcego w willi Landaua, wnętrze kasyna oficerskiego oraz budynek szkoły jazdy konnej. Ten człowiek, który prawdopodobnie przyniósłby naszym narodom – polskiemu i żydowskiemu – Nagrodę Nobla, zginął w jednej sekundzie z powodu porachunków między gestapowcami.

Rozmawiałem o tym z moją małżonką właśnie pod willą Landaua. W takich miasteczkach jak Drohobycz żyło wielu zdolnych ludzi. To w tych wielokulturowych, wielonarodowych, wielojęzycznych miejscowościach stworzyła się niesamowita energia. Ciągle mimo Zagłady jej część można odnaleźć. Np. podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej im. Brunona Schulza, który odbywa się w Drohobyczu.

[srodtytul]Działoszyce [/srodtytul]

To małe miasteczko koło Krakowa. A właściwie coś między miasteczkiem a wioską. Prowadzi do niego wąska droga przez las. W Działoszycach są piękne drewniane domki, stary żydowski cmentarz – bez macew. Niemcy zburzyli większość cmentarzy, używając macew do budowy drogi. Ale w Działoszycach mieszkańcy zebrali kilka ocalałych macew i stworzyli małe lapidarium. Są tam też resztki bożnicy. W wielu takich sztetlach przed wojną nawet połowa mieszkańców to byli Żydzi. Tak też było w Działoszycach.

Jak się tam znalazłem? Dostałem zaproszenie od rodziny amerykańskich Żydów, która pojechała tam, by nagrodzić dwóch starszych ludzi, którzy uratowali ich ojca przed Zagładą. Ojciec nie był w stanie przyjechać, nie miał siły, by znaleźć się w miejscu tak pełnym dla niego bolesnych wspomnień. To było dramatyczne spotkanie. Służyłem trochę za tłumacza. Ale i mnie poniosły emocje. Ściskałem tę babcię, Sprawiedliwą wśród Narodów Świata, i tego staruszka, jej męża, jakbym był ich dzieckiem, jakbym znał ich od lat.

To skromni, religijni, biedni ludzie. Tak, jak moi Sprawiedliwi, czyli ci, którzy pomagali mojej rodzinie przetrwać wojnę. W jidysz nazywamy takich ludzi mencz, czyli Człowiek, ale przez duże „C”. Rodzina uratowanego przez Sprawiedliwych z Działoszyc chciała ich jakoś wynagrodzić. Ufundowała ich wnukowi stypendium na wykształcenie się na wyższej uczelni. To może niedużo, tacy ludzie są więcej warci. Ale jednak był to piękny gest. Zaprosili też ich do USA. Skorzystało z tego zaproszenia młodsze pokolenie.

Właśnie w takich miasteczkach jak Działoszyce, w sztetlach, było najwięcej Sprawiedliwych. Zwyczajne człowieczeństwo dawało im odwagę. Kiedy pytałem moich Sprawiedliwych, czemu nas uratowali, czy się nie bali, odpowiadali: „Nie mogliśmy postąpić inaczej”.

Są tacy, którzy pytają, czemu w 30-milionowym narodzie polskim takich ludzi było tylko 7 tysięcy. Ja się z tym „tylko” nie zgadzam. Przede wszystkim nigdy się nie dowiemy, ilu ich było naprawdę. Część zginęła, część bała się nie tylko ukrywać Żydów, ale i potem do tego przyznać. Poza tym nikt, żaden naród, który nie przeżył takiej próby, nie musiał zdawać egzaminu z ratowania innych, gdy grozi za to kara śmierci nie tylko dla ciebie, ale i dla całej rodziny, nie może oceniać innych. My, Żydzi, takiej próby nie przeszliśmy. Nie życzę nam tego. Działoszyce są dla mnie małą świątynią ludzkości i humanizmu. Chciałbym jeszcze tam wrócić, spotkać tych dwoje staruszków i uściskać ich.

[srodtytul]Gdańsk[/srodtytul]

Kiedy przyjechałem do Polski w 1990 roku na spotkanie Rady Europy, na zaproszenie świętej pamięci Bronisława Geremka, wówczas szefa Komisji Spraw Zagranicznych, nasz ambasador Mordechaj Palzur powiedział mi, że chce się ze mną spotkać Lech Wałęsa. Byłem bardzo zaskoczony tą propozycją. – Chodzi o to, że podpisałeś w Izraelu jakiś list otwarty z pretensjami do Wałęsy, że używa w kampanii antysemickich elementów. No i on chciałby o tym z tobą porozmawiać – mówił ambasador.

Pojechałem więc do Gdyni, gdzie wtedy była siedziba „Solidarności”, razem z moją córką Ifat i kolegą z parlamentu izraelskiego Uzi Landauem. Atmosfera była tam podobna do tej, jaka panowała w siedzibach izraelskich związków zawodowych. Od razu poczułem się więc dobrze. Wyszedł do nas Lech Wałęsa, by nas przywitać. Był pod krawatem, w brązowym garniturze, ale na nogach miał domowe pantofle. Zaczął nam od razu tłumaczyć, że udziela tu tylu wywiadów, nogi go bolą i nie wytrzymuje w półbutach. Dlatego zakłada wygodne pantofle, a jak siedzi, to i tak nie widać jego stóp. Bardzo wzruszony byłem podczas tego spotkania. Dla mnie jest on niekwestionowanym bohaterem. Wałęsa zapytał o ten list otwarty. – Czytałem go, bo wydrukowała go „Rzeczpospolita”. O co chodzi? – pytał.

Odpowiedziałem mu, że uważam go za bohatera i właśnie dlatego musiałem się podpisać pod tym listem. – Pan mówi bowiem, że ludzie nie powinni ukrywać swojej narodowości. I zwraca się pan do Mazowieckiego, do Michnika czy Geremka, wypominając im żydowskie pochodzenie. My w Izraelu czujemy, że jest to motyw antysemicki, i to nam się nie podoba.

A Wałęsa na to odparł: – Ależ to nieporozumienie! Gdybym ja był Żydem, to codziennie wychodziłbym na ulice z izraelską flagą. Bo wam się udało coś niesamowitego, odzyskaliście swoją suwerenną ojczyznę.

Czy naprawdę miał to na myśli – trudno powiedzieć. Ale zaimponował mi tą odpowiedzią. Na zakończenie spotkania dodał: – Ja was przekonam, że nie miałem nic złego na myśli. Jeśli zostanę prezydentem, pojadę do Knesetu.

I tak było. Przyjechał do Izraela w 1991 roku. I prosił Żydów o wybaczenie za krzywdy, jakich doznali na ziemiach polskich. To była wielka odwaga Wałęsy. Nie wszystkim się to spodobało. Bo przecież to Niemcy, nie Polacy, mordowali Żydów.

Gdańsk jest dla mnie wielkim miastem. Tu rozpoczęła się II wojna światowa, tu też ostatecznie się zakończyła. Bo ona przecież zakończyła się po 1990 roku, kiedy Europa stała się demokratyczna. Kiedy byłem ambasadorem w Polsce, zwiedzałem Gdańsk, byłem wielokrotnie na Westerplatte. Teraz także przyjeżdżam – na urodziny Wałęsy. Ściskamy się, bawimy, śpiewamy „Wojenko, cóżeś ty za pani" czy „Przybyli ułani pod okienko”. Jest wesoło.

[srodtytul]Haga [/srodtytul]

Spędziłem tam dwa dni na spotkaniu szefów europejskich parlamentów. Konferencja choć dość rutynowa, miała w sobie coś ciekawego. Pochodzimy z krajów demokratycznych, a jednak w naszych kulturach prawnych, ustrojach jest wiele interesujących różnic.

Bardzo cieszyłem się także na spotkanie z królową Holandii Beatrix. Poznałem ją wcześniej, podczas jej wizyty w Izraelu. Miała odwagę przeprosić w Knesecie naród żydowski. Wielu Holendrów współpracowało bowiem podczas wojny z hitlerowcami. Ponad 90 proc. holenderskich Żydów trafiło do obozów zagłady. Królowa należała do odważnej rodziny, która nigdy nie współpracowała z faszystami.

W Hadze królowa przyjęła nas w ogrodzie swojego pałacu. Spotkanie zamieniło się w mniej oficjalne, dyskutowaliśmy o systemach wyborczych – jakie są bardziej, a jakie mniej sprawiedliwe. Każdy bronił swojego systemu. A Izrael i Holandia mają najbardziej klasyczny system proporcjonalny, w którym nawet mała partia może mieć swoją reprezentację w parlamencie – wystarczy, że przekroczy niski próg. Ten system dobrze odzwierciedla preferencje wyborcze, jest bardzo reprezentatywny. To moja opinia, ale i królowej Beatrix. Stworzyliśmy więc w dyskusji wspólny front.

[srodtytul]Hiroszima [/srodtytul]

Kiedy byłem w Japonii w 1994 roku w związku z nadaniem Chiune Sugihara tytułu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, postanowiłem odwiedzić Hiroszimę. Chciałem w ten sposób wyrazić swoją solidarność z Japończykami, ofiarami bomby atomowej zrzuconej na to miasto w 1945 roku. Poprosiłem mojego przyjaciela prof. Ben-Ami Shiloni z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie o przetłumaczenie na japoński wiersza Chaima Chefera „Na początku”. Cheffer to poeta urodzony w Sosnowcu, który w latach 30. wyemigrował do Izraela. Ten jego wiersz związany jest z bombą atomową, którą człowiek, stworzenie boże, niszczy świat – także stworzony przez Boga. Podczas uroczystości w Hiroszimie japoński lektor czytał wiersz Cheffera z Sosnowca po japońsku, moja żona, świętej pamięci Ester – po hebrajsku, a ja po angielsku. Wydarzenie transmitowała japońska telewizja.

[srodtytul]Jerozolima[/srodtytul]

O Jerozolimie można opowiadać, myśleć i pisać bez końca. Dlatego chcę tu opowiedzieć tylko o jednym miejscu – o Ścianie Płaczu. To serce Jerozolimy. W 1967 roku, podczas wojny sześciodniowej, armia izraelska wyzwoliła starą Jerozolimę. Wcześniej była pod kontrolą Jordanii. Więc wtedy, w 1967 roku, po raz pierwszy od 19 lat Żydzi mieli dostęp do Ściany Płaczu. Do tej ściany, która była częścią spalonej 2 tysiące lat temu świątyni, przy której Żydzi modlili się przez setki lat, którą widziałem na filmach. A wtedy mogłem też pod nią pójść. Mimo że nie należę do ludzi, którzy szukają przeszłości w kamieniach, tego dnia byłem bardzo wzruszony.

Drugi raz miałem ściśnięte gardło w 2000 roku, podczas wizyty w Jerozolimie papieża Jana Pawła II. Stałem tam koło niego, przy Ścianie Płaczu. To było niesamowite – lider katolickiego świata był z nami w tym najintymniejszym miejscu naszej tożsamości. Papież, ale i niezwykły człowiek. No i Polak.

Niestety to, co dla nas, Żydów, było wyzwoleniem Jerozolimy, dla Arabów jest okupacją. Ta sytuacja trwa do dziś. Jerozolima może być miejscem łączącym wszystkie religie, ale niestety tworzy najgłębsze podziały.

[srodtytul]Kostaryka[/srodtytul]

W San Jose, stolicy Kostaryki, raczej nie używa się adresów. Mówi się – żółty dom, czerwony dom, poczta koło stacji benzynowej. Jest to bowiem takie kameralne miasto. Odwiedziłem je jako przewodniczący Knesetu. Spotkałem tam dwie gminy żydowskie. Czemu dwie, mimo że miasto niewielkie? To bardzo żydowskie. Kiedy wojska USA wkroczyły do Afganistanu, zastały tam dwóch Żydów. Mieli jedną synagogę, ale jeden się modlił przed obiadem, drugi po.

Wracając do San Jose – jedna gmina pochodziła z Niemiec, druga z Polski. Spytałem naszego ambasadora, w jakim języku będę rozmawiać podczas spotkania z nimi. Dowiedziałem się, że będą dwa spotkania. Z każdą gminą osobno. Z tą niemiecką miałem rozmawiać po angielsku, z tą polską – po polsku. To drugie spotkanie było niesamowite. Żydzi z „polskiej” gminy byli przeszczęśliwi i dumni z powodu tego, że przewodniczący izraelskiego parlamentu pochodzi z Polski. Potem na prośbę młodzieży przeszliśmy na jidysz. Tłumaczyli, że nie znają już za bardzo polskiego (emigracja pochodziła z lat 30. XX wieku). Żydzi w Kostaryce miewają się bardzo dobrze. Życzyłbym każdemu przyjacielowi życia w takim kraju.

[i]ciąg dalszy w „Rz” 31 grudnia[/i]

[i]wsp. Katarzyna Borowska[/i]

[srodtytul]Ateny [/srodtytul]

Pojechałem tam po raz pierwszy w latach 60. jako turysta. Płynąłem do Aten statkiem – razem z moją świętej pamięci małżonką Ester i córką Ifat. Podczas podróży miałem dwie myśli związane z Atenami. Pierwsza dotyczyła ateńskiej demokracji. Miałem w pamięci wykłady prof. Aleksandra Fuksa, których słuchałem jeszcze jako student Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Myślałem wiele o starożytnych Atenach, Atenach demokracji, teatru, filozofii, retoryki. A także o agorze – placu, na którym realizowała się bezpośrednia demokracja. Czasem oczywiście nie była wolna od demagogii, ale jednak była to próba stworzenia sprawiedliwego ustroju. Jednocześnie Ateny, do których płynęliśmy, były stolicą Grecji, w której rządziła wojskowa dyktatura – tzw. junta pułkowników. Miałem wątpliwości – czy my, Żydzi, nie powinniśmy osobiście bojkotować takich reżimów? Czy właściwe jest, że tam jedziemy? Ale chcieliśmy zobaczyć Ateny. Przecież nasz naród przez 2 tysiące lat był związany z Grecją. Spędziliśmy pół dnia właśnie na agorze. Próbowałem wyobrazić sobie, jak działała bezpośrednia demokracja. W głosowaniach mogło brać udział 20, 30 tys. ludzi. Jak się liczyło ich głosy? Czy krzyczeli lub klaskali, by wyrazić swoje poparcie lub niezadowolenie? W tamtych czasach w Atenach żyło 250 tys., może 300 tys. ludzi. Czyli te 20, 30 tys. głosujących to jednak była garstka. Nasza demokracja, mimo że niebezpośrednia, jest jednak sprawiedliwsza.

[srodtytul]Barcelona [/srodtytul]

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał