To skromni, religijni, biedni ludzie. Tak, jak moi Sprawiedliwi, czyli ci, którzy pomagali mojej rodzinie przetrwać wojnę. W jidysz nazywamy takich ludzi mencz, czyli Człowiek, ale przez duże „C”. Rodzina uratowanego przez Sprawiedliwych z Działoszyc chciała ich jakoś wynagrodzić. Ufundowała ich wnukowi stypendium na wykształcenie się na wyższej uczelni. To może niedużo, tacy ludzie są więcej warci. Ale jednak był to piękny gest. Zaprosili też ich do USA. Skorzystało z tego zaproszenia młodsze pokolenie.
Właśnie w takich miasteczkach jak Działoszyce, w sztetlach, było najwięcej Sprawiedliwych. Zwyczajne człowieczeństwo dawało im odwagę. Kiedy pytałem moich Sprawiedliwych, czemu nas uratowali, czy się nie bali, odpowiadali: „Nie mogliśmy postąpić inaczej”.
Są tacy, którzy pytają, czemu w 30-milionowym narodzie polskim takich ludzi było tylko 7 tysięcy. Ja się z tym „tylko” nie zgadzam. Przede wszystkim nigdy się nie dowiemy, ilu ich było naprawdę. Część zginęła, część bała się nie tylko ukrywać Żydów, ale i potem do tego przyznać. Poza tym nikt, żaden naród, który nie przeżył takiej próby, nie musiał zdawać egzaminu z ratowania innych, gdy grozi za to kara śmierci nie tylko dla ciebie, ale i dla całej rodziny, nie może oceniać innych. My, Żydzi, takiej próby nie przeszliśmy. Nie życzę nam tego. Działoszyce są dla mnie małą świątynią ludzkości i humanizmu. Chciałbym jeszcze tam wrócić, spotkać tych dwoje staruszków i uściskać ich.
[srodtytul]Gdańsk[/srodtytul]
Kiedy przyjechałem do Polski w 1990 roku na spotkanie Rady Europy, na zaproszenie świętej pamięci Bronisława Geremka, wówczas szefa Komisji Spraw Zagranicznych, nasz ambasador Mordechaj Palzur powiedział mi, że chce się ze mną spotkać Lech Wałęsa. Byłem bardzo zaskoczony tą propozycją. – Chodzi o to, że podpisałeś w Izraelu jakiś list otwarty z pretensjami do Wałęsy, że używa w kampanii antysemickich elementów. No i on chciałby o tym z tobą porozmawiać – mówił ambasador.
Pojechałem więc do Gdyni, gdzie wtedy była siedziba „Solidarności”, razem z moją córką Ifat i kolegą z parlamentu izraelskiego Uzi Landauem. Atmosfera była tam podobna do tej, jaka panowała w siedzibach izraelskich związków zawodowych. Od razu poczułem się więc dobrze. Wyszedł do nas Lech Wałęsa, by nas przywitać. Był pod krawatem, w brązowym garniturze, ale na nogach miał domowe pantofle. Zaczął nam od razu tłumaczyć, że udziela tu tylu wywiadów, nogi go bolą i nie wytrzymuje w półbutach. Dlatego zakłada wygodne pantofle, a jak siedzi, to i tak nie widać jego stóp. Bardzo wzruszony byłem podczas tego spotkania. Dla mnie jest on niekwestionowanym bohaterem. Wałęsa zapytał o ten list otwarty. – Czytałem go, bo wydrukowała go „Rzeczpospolita”. O co chodzi? – pytał.
Odpowiedziałem mu, że uważam go za bohatera i właśnie dlatego musiałem się podpisać pod tym listem. – Pan mówi bowiem, że ludzie nie powinni ukrywać swojej narodowości. I zwraca się pan do Mazowieckiego, do Michnika czy Geremka, wypominając im żydowskie pochodzenie. My w Izraelu czujemy, że jest to motyw antysemicki, i to nam się nie podoba.
A Wałęsa na to odparł: – Ależ to nieporozumienie! Gdybym ja był Żydem, to codziennie wychodziłbym na ulice z izraelską flagą. Bo wam się udało coś niesamowitego, odzyskaliście swoją suwerenną ojczyznę.
Czy naprawdę miał to na myśli – trudno powiedzieć. Ale zaimponował mi tą odpowiedzią. Na zakończenie spotkania dodał: – Ja was przekonam, że nie miałem nic złego na myśli. Jeśli zostanę prezydentem, pojadę do Knesetu.
I tak było. Przyjechał do Izraela w 1991 roku. I prosił Żydów o wybaczenie za krzywdy, jakich doznali na ziemiach polskich. To była wielka odwaga Wałęsy. Nie wszystkim się to spodobało. Bo przecież to Niemcy, nie Polacy, mordowali Żydów.
Gdańsk jest dla mnie wielkim miastem. Tu rozpoczęła się II wojna światowa, tu też ostatecznie się zakończyła. Bo ona przecież zakończyła się po 1990 roku, kiedy Europa stała się demokratyczna. Kiedy byłem ambasadorem w Polsce, zwiedzałem Gdańsk, byłem wielokrotnie na Westerplatte. Teraz także przyjeżdżam – na urodziny Wałęsy. Ściskamy się, bawimy, śpiewamy „Wojenko, cóżeś ty za pani" czy „Przybyli ułani pod okienko”. Jest wesoło.
[srodtytul]Haga [/srodtytul]
Spędziłem tam dwa dni na spotkaniu szefów europejskich parlamentów. Konferencja choć dość rutynowa, miała w sobie coś ciekawego. Pochodzimy z krajów demokratycznych, a jednak w naszych kulturach prawnych, ustrojach jest wiele interesujących różnic.
Bardzo cieszyłem się także na spotkanie z królową Holandii Beatrix. Poznałem ją wcześniej, podczas jej wizyty w Izraelu. Miała odwagę przeprosić w Knesecie naród żydowski. Wielu Holendrów współpracowało bowiem podczas wojny z hitlerowcami. Ponad 90 proc. holenderskich Żydów trafiło do obozów zagłady. Królowa należała do odważnej rodziny, która nigdy nie współpracowała z faszystami.
W Hadze królowa przyjęła nas w ogrodzie swojego pałacu. Spotkanie zamieniło się w mniej oficjalne, dyskutowaliśmy o systemach wyborczych – jakie są bardziej, a jakie mniej sprawiedliwe. Każdy bronił swojego systemu. A Izrael i Holandia mają najbardziej klasyczny system proporcjonalny, w którym nawet mała partia może mieć swoją reprezentację w parlamencie – wystarczy, że przekroczy niski próg. Ten system dobrze odzwierciedla preferencje wyborcze, jest bardzo reprezentatywny. To moja opinia, ale i królowej Beatrix. Stworzyliśmy więc w dyskusji wspólny front.
[srodtytul]Hiroszima [/srodtytul]
Kiedy byłem w Japonii w 1994 roku w związku z nadaniem Chiune Sugihara tytułu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, postanowiłem odwiedzić Hiroszimę. Chciałem w ten sposób wyrazić swoją solidarność z Japończykami, ofiarami bomby atomowej zrzuconej na to miasto w 1945 roku. Poprosiłem mojego przyjaciela prof. Ben-Ami Shiloni z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie o przetłumaczenie na japoński wiersza Chaima Chefera „Na początku”. Cheffer to poeta urodzony w Sosnowcu, który w latach 30. wyemigrował do Izraela. Ten jego wiersz związany jest z bombą atomową, którą człowiek, stworzenie boże, niszczy świat – także stworzony przez Boga. Podczas uroczystości w Hiroszimie japoński lektor czytał wiersz Cheffera z Sosnowca po japońsku, moja żona, świętej pamięci Ester – po hebrajsku, a ja po angielsku. Wydarzenie transmitowała japońska telewizja.
[srodtytul]Jerozolima[/srodtytul]
O Jerozolimie można opowiadać, myśleć i pisać bez końca. Dlatego chcę tu opowiedzieć tylko o jednym miejscu – o Ścianie Płaczu. To serce Jerozolimy. W 1967 roku, podczas wojny sześciodniowej, armia izraelska wyzwoliła starą Jerozolimę. Wcześniej była pod kontrolą Jordanii. Więc wtedy, w 1967 roku, po raz pierwszy od 19 lat Żydzi mieli dostęp do Ściany Płaczu. Do tej ściany, która była częścią spalonej 2 tysiące lat temu świątyni, przy której Żydzi modlili się przez setki lat, którą widziałem na filmach. A wtedy mogłem też pod nią pójść. Mimo że nie należę do ludzi, którzy szukają przeszłości w kamieniach, tego dnia byłem bardzo wzruszony.
Drugi raz miałem ściśnięte gardło w 2000 roku, podczas wizyty w Jerozolimie papieża Jana Pawła II. Stałem tam koło niego, przy Ścianie Płaczu. To było niesamowite – lider katolickiego świata był z nami w tym najintymniejszym miejscu naszej tożsamości. Papież, ale i niezwykły człowiek. No i Polak.
Niestety to, co dla nas, Żydów, było wyzwoleniem Jerozolimy, dla Arabów jest okupacją. Ta sytuacja trwa do dziś. Jerozolima może być miejscem łączącym wszystkie religie, ale niestety tworzy najgłębsze podziały.
[srodtytul]Kostaryka[/srodtytul]
W San Jose, stolicy Kostaryki, raczej nie używa się adresów. Mówi się – żółty dom, czerwony dom, poczta koło stacji benzynowej. Jest to bowiem takie kameralne miasto. Odwiedziłem je jako przewodniczący Knesetu. Spotkałem tam dwie gminy żydowskie. Czemu dwie, mimo że miasto niewielkie? To bardzo żydowskie. Kiedy wojska USA wkroczyły do Afganistanu, zastały tam dwóch Żydów. Mieli jedną synagogę, ale jeden się modlił przed obiadem, drugi po.
Wracając do San Jose – jedna gmina pochodziła z Niemiec, druga z Polski. Spytałem naszego ambasadora, w jakim języku będę rozmawiać podczas spotkania z nimi. Dowiedziałem się, że będą dwa spotkania. Z każdą gminą osobno. Z tą niemiecką miałem rozmawiać po angielsku, z tą polską – po polsku. To drugie spotkanie było niesamowite. Żydzi z „polskiej” gminy byli przeszczęśliwi i dumni z powodu tego, że przewodniczący izraelskiego parlamentu pochodzi z Polski. Potem na prośbę młodzieży przeszliśmy na jidysz. Tłumaczyli, że nie znają już za bardzo polskiego (emigracja pochodziła z lat 30. XX wieku). Żydzi w Kostaryce miewają się bardzo dobrze. Życzyłbym każdemu przyjacielowi życia w takim kraju.
[i]ciąg dalszy w „Rz” 31 grudnia[/i]
[i]wsp. Katarzyna Borowska[/i]