Przed rokiem usłyszałem w Kairze taki dowcip: Pan Bóg, czytając gazetę, zdziwił się, że Hosni Mubarak rządzi Egiptem już od prawie 30 lat. Wysyła więc archanioła Gabriela, by powiedział prezydentowi, że czas się pożegnać z narodem. – Naprawdę? – mówi zaskoczony Mubarak. – To dokąd się ten naród wybiera?
Dziś nie tylko egipski dyktator nie wie, dokąd wybiera się jego naród. Nie wie Ameryka, nie wie Europa, nie wie Izrael ani nikt inny na Bliskim Wschodzie. Nie wiedzą tego również sami Egipcjanie. Gdy po wtorkowej zapowiedzi prezydenta, że odejdzie z urzędu we wrześniu, wydawało się, że manifestacja na placu Tahrir w Kairze zamiera, nagle na placu pojawiły się setki zwolenników prezydenta i rozgorzał uliczny bój. Być może ostatni bój Hosniego Mubaraka: cokolwiek wyniknie z dramatycznych starć na ulicach Kairu, wygląda na to, że w nowym układzie politycznym nie ma dla niego miejsca.
W chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze się trzyma, ale odejdzie. Może jutro, może za miesiąc, może – jak sobie wymarzył – we wrześniu. Era Mubaraka w Egipcie kończy się, tak jak skończyła się era Ben Alego w Tunezji. W kolejce czekają inne arabskie narody; wrze w Jordanii, Jemenie, Algierii, Libanie. W Sudanie rozpadowi państwa na dwa odrębne kraje towarzyszy społeczny bunt przeciwko władzy Omara al Baszira. W Maroko „dzień gniewu” ma nadejść 20 lutego. Ta zima zaczyna wyglądać jak jesień arabskich patriarchów i wiosna arabskich ludów. Symbole się mieszają, porównania z innymi rewolucjami nie sprawdzają, analizy politologów grzęzną w niepewności. Bo nikt nie wie, co będzie dalej. Tak jak nikt nie przewidział, że zabetonowane od lat arabskie dyktatury w tak dramatycznych okolicznościach zatrzęsą się w posadach.
[srodtytul]Klient Ameryki[/srodtytul]
Egipt nigdy nie był demokracją. Zarówno za czasów Gamala Nassera, jak i Anwara Sadata, a potem Mubaraka zawsze wojskowi decydowali o jego losie. To właśnie dlatego przełomowym momentem w obecnym kryzysie było poniedziałkowe oświadczenie armii, w którym wojskowi zapowiedzieli, że nie użyją broni przeciwko demonstrantom, tym samym dając im licencję na polityczne dobicie Mubaraka. I również dlatego środowe wezwanie wojska pod adresem demonstrantów, by rozeszli się do domów, było kolejnym przełomem: tego samego dnia na placu pojawiły się tysiące zwolenników Mubaraka i na oczach żołnierzy rozgorzała uliczna bitwa. To wojsko pociąga za sznurki, tak jak zawsze w historii nowoczesnego Egiptu.
Pierwsi dwaj przywódcy przy pomocy armii uczynili ze swojego kraju kluczowego gracza nie tylko w świecie arabskim. Mubarak działał zręcznie, ale nie na tyle, by utrzymać ten dorobek. Owszem, umiał lawirować między Izraelem, Ameryką a państwami arabskimi, ale to za jego czasów Egipt spadł z pozycji lidera świata muzułmańskiego za Arabię Saudyjską, Iran, a nawet Turcję. 85-milionowy Egipt jest najludniejszym krajem arabskim z imponującą historią i potencjałem potęgi nie tylko regionalnej, ale od dawna Arabowie, w tym Egipcjanie, traktują go jako klienta Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tylko o pomoc gospodarczą i militarną na sumę ponad 1,5 mld dolarów rocznie, ale o pełne uzależnienie polityki zagranicznej od interesów USA i Izraela, które widziały w kairskim status quo ostoję regionalnej stabilności w walce z wpływami Iranu.
We współpracy z Izraelem Mubarak posuwa się znacznie dalej niż jego poprzednik Anwar Sadat, który w 1979 roku zawarł pokój w Camp David. Wywiady obu krajów ściśle ze sobą współdziałają, Mubarak dostarczał broń władzom Autonomii Palestyńskiej, gdy prowadziła ona wojnę domową z Hamasem, pomaga również Izraelowi w utrzymaniu blokady Gazy po swojej stronie granicy, budując 18-metrową stalową osłonę wbitą w ziemię, która ma zapobiec transportom broni do Gazy. To wszystko na oczach społeczeństwa, dla którego zdecydowanej większości Izrael jest pomiotem szatana, a ten, kto z nim współpracuje – zdrajcą.