Rosiak analizuje tło przesilenia politycznego w Egipcie

Mubarak czy Ben Ali żyli we własnym świecie, przekonani o niezniszczalności swoich dyktatur. A Zachód traktował arabskie społeczeństwa jak przedmiot własnej polityki i interesów gospodarczych. A tu nagle niespodzianka! Setki tysięcy ludzi w centrum Kairu mówią własnym głosem!

Aktualizacja: 05.02.2011 20:44 Publikacja: 05.02.2011 00:01

Czołgi wśród demonstrantów na placu Tahrir. Jak zawsze w nowoczesnej historii Egiptu, to wojsko osta

Czołgi wśród demonstrantów na placu Tahrir. Jak zawsze w nowoczesnej historii Egiptu, to wojsko ostatecznie pociąga za sznurki (fot. MIGUEL MEDINA)

Foto: AFP

Przed rokiem usłyszałem w Kairze taki dowcip: Pan Bóg, czytając gazetę, zdziwił się, że Hosni Mubarak rządzi Egiptem już od prawie 30 lat. Wysyła więc archanioła Gabriela, by powiedział prezydentowi, że czas się pożegnać z narodem. – Naprawdę? – mówi zaskoczony Mubarak. – To dokąd się ten naród wybiera?

Dziś nie tylko egipski dyktator nie wie, dokąd wybiera się jego naród. Nie wie Ameryka, nie wie Europa, nie wie Izrael ani nikt inny na Bliskim Wschodzie. Nie wiedzą tego również sami Egipcjanie. Gdy po wtorkowej zapowiedzi prezydenta, że odejdzie z urzędu we wrześniu, wydawało się, że manifestacja na placu Tahrir w Kairze zamiera, nagle na placu pojawiły się setki zwolenników prezydenta i rozgorzał uliczny bój. Być może ostatni bój Hosniego Mubaraka: cokolwiek wyniknie z dramatycznych starć na ulicach Kairu, wygląda na to, że w nowym układzie politycznym nie ma dla niego miejsca.

W chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze się trzyma, ale odejdzie. Może jutro, może za miesiąc, może – jak sobie wymarzył – we wrześniu. Era Mubaraka w Egipcie kończy się, tak jak skończyła się era Ben Alego w Tunezji. W kolejce czekają inne arabskie narody; wrze w Jordanii, Jemenie, Algierii, Libanie. W Sudanie rozpadowi państwa na dwa odrębne kraje towarzyszy społeczny bunt przeciwko władzy Omara al Baszira. W Maroko „dzień gniewu” ma nadejść 20 lutego. Ta zima zaczyna wyglądać jak jesień arabskich patriarchów i wiosna arabskich ludów. Symbole się mieszają, porównania z innymi rewolucjami nie sprawdzają, analizy politologów grzęzną w niepewności. Bo nikt nie wie, co będzie dalej. Tak jak nikt nie przewidział, że zabetonowane od lat arabskie dyktatury w tak dramatycznych okolicznościach zatrzęsą się w posadach.

[srodtytul]Klient Ameryki[/srodtytul]

Egipt nigdy nie był demokracją. Zarówno za czasów Gamala Nassera, jak i Anwara Sadata, a potem Mubaraka zawsze wojskowi decydowali o jego losie. To właśnie dlatego przełomowym momentem w obecnym kryzysie było poniedziałkowe oświadczenie armii, w którym wojskowi zapowiedzieli, że nie użyją broni przeciwko demonstrantom, tym samym dając im licencję na polityczne dobicie Mubaraka. I również dlatego środowe wezwanie wojska pod adresem demonstrantów, by rozeszli się do domów, było kolejnym przełomem: tego samego dnia na placu pojawiły się tysiące zwolenników Mubaraka i na oczach żołnierzy rozgorzała uliczna bitwa. To wojsko pociąga za sznurki, tak jak zawsze w historii nowoczesnego Egiptu.

Pierwsi dwaj przywódcy przy pomocy armii uczynili ze swojego kraju kluczowego gracza nie tylko w świecie arabskim. Mubarak działał zręcznie, ale nie na tyle, by utrzymać ten dorobek. Owszem, umiał lawirować między Izraelem, Ameryką a państwami arabskimi, ale to za jego czasów Egipt spadł z pozycji lidera świata muzułmańskiego za Arabię Saudyjską, Iran, a nawet Turcję. 85-milionowy Egipt jest najludniejszym krajem arabskim z imponującą historią i potencjałem potęgi nie tylko regionalnej, ale od dawna Arabowie, w tym Egipcjanie, traktują go jako klienta Stanów Zjednoczonych. I nie chodzi tylko o pomoc gospodarczą i militarną na sumę ponad 1,5 mld dolarów rocznie, ale o pełne uzależnienie polityki zagranicznej od interesów USA i Izraela, które widziały w kairskim status quo ostoję regionalnej stabilności w walce z wpływami Iranu.

We współpracy z Izraelem Mubarak posuwa się znacznie dalej niż jego poprzednik Anwar Sadat, który w 1979 roku zawarł pokój w Camp David. Wywiady obu krajów ściśle ze sobą współdziałają, Mubarak dostarczał broń władzom Autonomii Palestyńskiej, gdy prowadziła ona wojnę domową z Hamasem, pomaga również Izraelowi w utrzymaniu blokady Gazy po swojej stronie granicy, budując 18-metrową stalową osłonę wbitą w ziemię, która ma zapobiec transportom broni do Gazy. To wszystko na oczach społeczeństwa, dla którego zdecydowanej większości Izrael jest pomiotem szatana, a ten, kto z nim współpracuje – zdrajcą.

Dodatkowo to społeczeństwo żyje w większości w nędzy. Egipt to spełnienie wizji lewicowych krytyków światowego liberalizmu, podręcznikowy przykład państwa, w którym wzrost gospodarczy ma się odwrotnie proporcjonalnie do zamożności i dostatku ludzi. W czasach globalnego kryzysu finansowego PKB Egiptu wzrastał w doskonałym tempie (4,7 proc. w 2009 r., 5 proc. w 2010 r., w tym roku przewiduje się wzrost 6-proc.). Rosną szklane wieżowce i poziom zagranicznych inwestycji. Zachodnie firmy otwierają swoje filie, a banki kredytują ich rozwój. Jednak 40 proc. ludzi żyje za mniej niż 2 dolary dziennie. Rzeczywisty poziom bezrobocia wynosi ponad 26 proc., inflacja – 10 proc. (ceny żywności rosną w tempie 17 proc. rocznie). Bez subsydiów na chleb, opał i inne artykuły pierwszej potrzeby dwie trzecie Egipcjan nie byłyby w stanie utrzymać się przy życiu. I tak ledwo dają radę: jedna trzecia 19 milionów mieszkańców Kairu żyje w budynkach pozbawionych wody i kanalizacji, tysiące koczują w Mieście Zmarłych, cmentarnej dzielnicy, gdzie na grobach żyje miejska biedota. Mubarak obiecał stworzyć z Egiptu tygrysa znad Nilu. Zamiast tego powołał do życia nędzną atrapę, która bez pomocy amerykańskiej, wpływów z transportu ropy przez Kanał Sueski i pieniędzy turystów rozpadłaby się w proch.

Kto zatem zyskuje na bogactwie Egiptu? Głównie armia, policja i inne rządowe instytucje. Korpus oficerski ma własne sieci gospodarstw rolnych, fabryk, szkół, sklepów, przychodni lekarskich, tylko starannie sprawdzeni biznesmeni powiązani z rządzącą Narodową Partią Demokratyczną mają szanse na realizację lukratywnych zamówień rządowych i kredyty za bezcen z państwowych banków. „Nasz system to mafijna piramida” – cytuje jednego z biznesmenów tygodnik „The Economist” w niedawnym raporcie na temat Egiptu.

Zapewne nie wszyscy z 3 milionów pracowników policji i służb bezpieczeństwa to patologiczni bandyci, ale tortury, pobicia, gwałty na posterunkach policji są tu na porządku dziennym. Nikt nie wie dokładnie, ilu jest więźniów politycznych, Amnesty International udokumentowała 20 przypadków śmierci w wyniku tortur w 2008 roku, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. CIA miała rzeczywiste powody, by uczynić z Egiptu główne centrum przesłuchań islamistów podejrzanych o terroryzm. Armia wyszkolonych przez lata dyktatury Mubaraka rzeźników ze służb bezpieczeństwa z pewnością nadawała się do tego lepiej niż jakikolwiek inny sojusznik Amerykanów.

[srodtytul]Bractwo Straszaków[/srodtytul]

Egipt to ojczyzna radykalizmu islamskiego. To tutaj w 1928 roku powstała organizacja, która dziś pełni rolę żelaznego wilka w relacjach Egiptu z Zachodem. W istocie Bractwo Muzułmańskie jest najlepszą kartą przetargową w relacjach Mubaraka w Zachodem oraz z własną zastraszoną i zeświecczoną klasą średnią. Dziś Bractwo jest najlepiej zorganizowanym ruchem opozycyjnym w Egipcie, choć wybuch obecnych protestów był dla niego taką samą niespodzianką jak dla Mubaraka. To nie oni je zorganizowali, a podstawowy spór między demonstrantami a władzą nie dotyczy religii, stosunku do Izraela czy USA, tylko biedy, korupcji, brutalności policji i niereformowalności systemu.

W przeciwieństwie do Nasera i Sadata, którzy w różnych okresach byli nawet członkami Bractwa (a potem je skutecznie niszczyli), Mubarak nigdy nie był blisko politycznego islamu. Wręcz przeciwnie, za jego czasów rozwinęło się coś, co amerykański znawca Egiptu Adam Shatz nazywa „konsumpcyjną wersją islamu”, w której dla bogatej klasy średniej modlitwa staje się miłym sposobem spędzenia czasu i oderwania uwagi od bolączek dnia codziennego, coś jak robienie zakupów albo mecze piłkarskie. Nie znaczy to, że szerokie warstwy Egipcjan stały się mniej religijne, wręcz przeciwnie – ostatnie obrazy modlących się na Tahrir Square pokazują ich religijny zapał. Jednak ofensywa sił bezpieczeństwa przeciwko Bractwu, zwłaszcza w latach 90., i praktyczny zakaz udziału w polityce zmusiły radykałów do kompromisów z władzą – dziś Bractwo Muzułmańskie w Egipcie działa głównie jako siła społeczna, walcząc z korupcją czy oferując opieką zdrowotną i inne usługi społeczne biednym. Jak pisze Shatz, ten system opiekuńczy pełni dziś rolę państwa w państwie, a finansują go islamskie banki kierowane przez Bractwo oraz Arabia Saudyjska i inne państwa Zatoki Perskiej.

To zresztą głównie ze względu na swoją służbę biednym organizacja cieszy tak szerokim poparciem społecznym. Dla państwa policyjnego Mubaraka Bractwo nie było dotąd rzeczywistym zagrożeniem, w istocie obecne jego kierownictwo uprawia pewien rodzaj gry w kotka i myszkę z władzą. Obu stronom zależy na tym, by Zachód wierzył, że jedyną alternatywą dla despotyzmu Mubaraka w Egipcie jest muzułmański radykalizm i powtórka z rewolucji irańskiej.

Z niewielką przerwą przed kilku laty Zachód, zwłaszcza Ameryka, w to wierzy. I ma dobre powody. Lider zamachów z 11 września Mohammed Atta był Egipcjaninem, siedmiu z 22 najbardziej poszukiwanych terrorystów na liście FBI pochodzi z Egiptu. Od masakry w Luksorze w 1997 roku do styczniowego zamachu na Koptów w Aleksandrii, przez szereg ataków na ośrodki turystyczne na Synaju w latach 2004 – 2006 terroryści islamscy przypominali światu, że Egipt pozostaje pod ich wpływem. Zwykli Egipcjanie chcą również zwiększenia wpływów islamu w kraju. Według badań instytutu Pew z czerwca 2010 roku 59 proc. Egipcjan popiera islamistów, połowa narodu popiera Hamas, 30 proc. popiera Hezbollah, a 20 proc. al Kaidę. Aż 82 proc. popiera kamienowanie cudzołożników, 77 proc. ucinanie rąk złodziejom, 84 proc. karę śmierci za porzucenie islamu dla innej religii.

Z jednej strony brutalny dyktator, z drugiej pozbawione szans rozwoju, częściowo zeświecczone, ale ciągle pozostające pod ogromnym wpływem politycznego islamu społeczeństwo – Amerykanie od dawna nie mają pojęcia, jak poradzić sobie z tą sytuacją. W czerwcu 2005 roku wydawało się, że wybrali. Condoleezza Rice mówiła światu na Uniwersytecie Amerykańskim w Kairze: „Przez 60 lat mój kraj Stany Zjednoczone próbował wzmacniać stabilizację za cenę demokracji w tym regionie i nie osiągnęliśmy ani jednej, ani drugiej. Teraz zmieniamy kurs. Będziemy wspierać demokratyczne aspiracje wszystkich narodów”.

Zmiana była krótka, ale treściwa. W następnych wyborach w Egipcie, do których za namową Amerykanów Mubarak dopuścił islamistów, Bractwo Muzułmańskie zdobyło 88 mandatów, czyli wszystkie, o jakie miało prawo się ubiegać. Rok później radykalny Hamas wygrał wybory w Autonomii Palestyńskiej. Amerykanie szybko wycofali się z wiary w uniwersalne zalety demokracji i obecnie uważają, że np. w Izraelu sprawdza się ona znakomicie, od biedy jeszcze w Turcji, natomiast wśród Palestyńczyków czy np. w Iranie (tamtejszy system nie jest liberalną demokracją, ale z pewnością lepiej oddaje aspiracje polityczne ludzi niż wspierane przez USA reżimy Egiptu czy Arabii Saudyjskiej) nie nadaje się do użytku.

Po 2006 roku naciskanie na demokratyzację reżimu Mubaraka z punktu widzenia amerykańskich interesów mijało się z celem. Już wcześniej jakiekolwiek warunki wiążące pomoc militarną Egiptu z demokratyzacją zostały zniesione, za czasów Obamy nastąpił powrót do business as usual, czyli finansowania dyktatury i jej armii za cenę współpracy Mubaraka z Izraelem i Waszyngtonem. Nic dziwnego, że już po rozpoczęciu protestów w Kairze pani Clinton mówiła, że sytuacja w Egipcie jest stabilna, a wezwanie prezydenta Obamy – już po zapowiedzi rezygnacji Mubaraka we wrześniu – by „transformacja w Egipcie rozpoczęła się teraz” mogą znaczyć wiele rzeczy, zależnie od interpretującego.

Amerykanie wpędzili się w pułapkę, z której nie mają dobrego wyjścia. Oczywiste jest, że skończył się czas, kiedy Waszyngton – jak za czasów Roosevelta i Somozy w Nikaragui – może bezkarnie popierać „sukinsynów”, tylko dlatego, że to „nasze sukinsyny”. Jednak niepowodzeniem skończyła się także polityka Busha oparta na założeniu, że demokracja i liberalne wolności obywatelskie są uniwersalnymi aspiracjami wszystkich społeczeństw na ziemi bez względu na ich kulturę, historię, zwłaszcza religię. Jak pokazuje nie tylko przykład Hamasu, w demokratycznych wyborach ludzie są w stanie zafundować sobie koszmar. Ale bezczynność wobec dyktatur również nie jest możliwa do zaakceptowania przez USA. Obama wybrał właśnie bezczynność podczas protestów w Iranie w 2009 roku, obawiając się, że otwarte wsparcie opozycji może obrócić się na niekorzyść Ameryki. I tak Ameryka – rozdarta między neokonserwatywną wiarą w zbawienną siłę demokracji i wyrosłym z poczucia politycznego kunktatorstwa zaprawionego polityczną poprawnością („lokalne społeczności same wiedzą, co jest dla nich najlepsze”) przekonaniem, że nie należy mieszać się w cokolwiek, bo zawsze może być gorzej – jest dziś sparaliżowana i nie ma pojęcia, co robić.

Najbardziej tym przerażeni są oczywiście Izraelczycy, którzy na wydarzenia w Kairze patrzą ze znacznie większym niepokojem niż ktokolwiek inny na świecie. Z wyjątkiem nielicznych głosów nie ma też w Izraelu hamletyzowania: rząd, służby bezpieczeństwa, wywiad, armia – wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że upadek Mubaraka wymusi zmianę polityki Tel Awiwu wobec regionu. Obama porównywany jest z Jimmym Carterem: „Carter przeszedł do historii jako prezydent, który stracił Iran, Barack Obama zostanie zapamiętany jako prezydent, który stracił Turcję, Liban i Egipt i za którego kadencji posypały się sojusze Ameryki na Bliskim Wschodzie” – pisał analityk dziennika „Haarec” Aluf Benn. Były (trzykrotny) minister obrony, „jastrząb” z Likudu Mosze Arens pytał: „Czy Izrael potrafi zawierać pokój wyłącznie z dyktatorami? ”. Miejmy nadzieję, że nie. Znalezienie sobie miejsca w nowym, bardziej demokratycznym porządku na Bliskim Wschodzie będzie zadaniem, którego rezultat określi przyszłość państwa żydowskiego na lata. Jeśli Izrael za wszelką cenę będzie próbował bronić rozpadających się dyktatur, to tylko pogorszy swoją sytuację. Pamiętajmy, że jak dotąd protesty przeciwko Izraelowi czy USA nie były treścią wystąpień w Egipcie ani w innych krajach regionu. To nie jest wojna z amerykańskim ani syjonistycznym „szatanem”, do której kolejnych odsłon Izrael przywykł w swojej historii. Przynajmniej jeszcze nie jest i teraz jest czas, by zapobiec przekształceniu protestów społecznych przeciwko arabskim dyktatorom w antyizraelską krucjatę. Ale ani Izrael, ani Ameryka nie mogą przegapić momentu, kiedy dalsze wspieranie Mubaraka będzie odbierane przez świat nie tylko jako bezsensowne, ale też haniebne.

[srodtytul]A kuku! Mamy głos[/srodtytul]

Czy można było tego uniknąć, a przynajmniej przewidzieć? Zapewne tak, gdyby tacy ludzie jak Mubarak i Ben Ali żyli w realnym świecie i wiedzieli, co dzieje się w ich krajach, i gdyby przez lata nie utrzymywali dyktatorskich reżimów. I gdyby Stany Zjednoczone, Europa, Izrael rozumiały, że społeczeństwa arabskie mają takie samo prawo do życia w wolności jak my, i wcześniej czy później upomną się o realizację swoich aspiracji, podobnie jak 20 lat temu uczyniły to narody Europy Wschodniej. Dziś, z perspektywy tego ostatniego miesiąca, wydaje się to absurdalne, ale najwyraźniej przekonani byliśmy, że naturalnym porządkiem społecznym dla Arabów jest zamordystyczna dyktatura wspierana przez Zachód: jeszcze na trzy dni przed wybuchem rewolucji w Tunezji Frederic Mitterrand, francuski minister kultury, bratanek byłego prezydenta Francji, mówił: „Przesadą jest traktowanie Tunezji jako dyktatury”. Przed 1989 rokiem wielu Francuzów dokładnie tak samo patrzyło na aspiracje Polaków czy Litwinów.

Być może największym osiągnięciem zebranych na placu Tahrir nie jest dziś odsunięcie od władzy Mubaraka – wystąpienia jego zwolenników oraz komplikacje polityczne, jakie się w tym wiążą wskazują, że droga do tego celu może być długa i kręta – ale uświadomienie światu, że Egipcjanom tak samo jak większości ludzi na ziemi zależy na życiu w dobrobycie i wolności politycznej. Można było przewidzieć, że młodzi, wykształceni, ale bezrobotni Egipcjanie albo Tunezyjczycy, żyjący od trzech dekad na marginesie społecznym, pozbawieni perspektyw rozwoju we własnym kraju i prawa do osiedlania się w Europie czy Ameryce, zbuntują się, tak jak wcześniej czy później buntują się wszyscy ludzie żyjący pod władzą opresyjnych reżimów.

Jednak w istocie nikt nie brał poważnie ich pretensji ani nie bał się ich siły. Mubarak czy Ben Ali żyli we własnym świecie, przekonani o niezniszczalności swoich dyktatur. A Stany Zjednoczone i Europa traktowały przez lata arabskie społeczeństwa tak, jak od dawien dawna traktują całe globalne południe – jak przedmiot własnej polityki i interesów gospodarczych. Podmiotem, aktorem tej rozgrywki może być wyłącznie Zachód (oraz, niekiedy, Izrael). Całą resztę można kontrolować za pomocą nacisków politycznych, pieniędzy, a jak się nie da inaczej, to gróźb, w ostateczności – wojen. A tu nagle niespodzianka! Setki tysięcy ludzi w centrum Kairu mówią własnym głosem!

Pozostaje pytanie, co zrobić z zagrożeniem radykalizmem islamskim, o którym dziś mówi cały świat Zachodu? Wybitny brytyjski znawca islamu Malise Ruthven mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w 2006 roku: „Marzenie fundamentalistów o jakimś nowym kalifacie, który rozleje się na całą ziemię i wchłonie albo pokona niewiernych, może prysnąć tylko w konfrontacji z realnym światem. Jeśli fundamentaliści dostaną władzę, zamiast żyć w religijnej iluzji, będą musieli ustalić poziom podatków, finansować służbę zdrowia i szkolnictwo. Mówiąc cynicznie, fundamentalistom należy po prostu dać sznur, żeby mogli się na nim powiesić”.

Czy taka szczepionka na fundamentalizm jest realną propozycją dla USA, Europy, Izraela? Z pewnością tylko ona jest możliwa do przyjęcia przez arabskie społeczeństwa i radykalnie inna od dotychczasowych strategii Zachodu. Jej zastosowanie jest również nieuchronne – trudno wyobrazić sobie, by po tym, czego byliśmy świadkami przez ostatnie dni, w najbliższych wyborach w Egipcie nie wystartowało np. Bractwo Muzułmańskie. Wystartują też inni opozycjoniści, którzy mówili w imieniu Egipcjan. Najbliższe miesiące będą okresem wykluwania się nowej sceny politycznej najludniejszego państwa arabskiego. Boimy się, by w miejsce zamordystycznego, ale przewidywalnego Egiptu nie powstał drugi Iran. Ale przecież równie dobrze na gruzach tej dyktatury może powstać druga Turcja. To jest czas próby również dla Zachodu (w tym Izraela), który nie będzie miał lepszej szansy, żeby przekonać Egipcjan, że współpraca z Zachodem nie musi się wiązać, tak jak dotychczas, z nędzą dla większości, korupcją i bezkarną brutalnością policji.

Przed rokiem usłyszałem w Kairze taki dowcip: Pan Bóg, czytając gazetę, zdziwił się, że Hosni Mubarak rządzi Egiptem już od prawie 30 lat. Wysyła więc archanioła Gabriela, by powiedział prezydentowi, że czas się pożegnać z narodem. – Naprawdę? – mówi zaskoczony Mubarak. – To dokąd się ten naród wybiera?

Dziś nie tylko egipski dyktator nie wie, dokąd wybiera się jego naród. Nie wie Ameryka, nie wie Europa, nie wie Izrael ani nikt inny na Bliskim Wschodzie. Nie wiedzą tego również sami Egipcjanie. Gdy po wtorkowej zapowiedzi prezydenta, że odejdzie z urzędu we wrześniu, wydawało się, że manifestacja na placu Tahrir w Kairze zamiera, nagle na placu pojawiły się setki zwolenników prezydenta i rozgorzał uliczny bój. Być może ostatni bój Hosniego Mubaraka: cokolwiek wyniknie z dramatycznych starć na ulicach Kairu, wygląda na to, że w nowym układzie politycznym nie ma dla niego miejsca.

W chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze się trzyma, ale odejdzie. Może jutro, może za miesiąc, może – jak sobie wymarzył – we wrześniu. Era Mubaraka w Egipcie kończy się, tak jak skończyła się era Ben Alego w Tunezji. W kolejce czekają inne arabskie narody; wrze w Jordanii, Jemenie, Algierii, Libanie. W Sudanie rozpadowi państwa na dwa odrębne kraje towarzyszy społeczny bunt przeciwko władzy Omara al Baszira. W Maroko „dzień gniewu” ma nadejść 20 lutego. Ta zima zaczyna wyglądać jak jesień arabskich patriarchów i wiosna arabskich ludów. Symbole się mieszają, porównania z innymi rewolucjami nie sprawdzają, analizy politologów grzęzną w niepewności. Bo nikt nie wie, co będzie dalej. Tak jak nikt nie przewidział, że zabetonowane od lat arabskie dyktatury w tak dramatycznych okolicznościach zatrzęsą się w posadach.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy