Fobie i obsesje Czesława Miłosza

Zdawałoby się, że pisarza rozlicza się z jego twórczości, nie z życiorysu. Z Miłoszem było inaczej, bo przecież nikt nie mógł mu zarzucić pisania wierszy o Stalinie

Publikacja: 12.02.2011 00:01

„Ciemnogród”, który poeta wytykał palcem, odpłacił mu się awanturą  o pogrzeb na Skałce

„Ciemnogród”, który poeta wytykał palcem, odpłacił mu się awanturą  o pogrzeb na Skałce

Foto: Fotorzepa, Tomasz Żurek Tomasz Żurek

„Mój życiorys jest jednym z najdziwniejszych, na jakie udało mi się natrafić. Brak mu co prawda jasności moralitetu, jak u Josifa Brodskiego, który przerzucał nawóz widłami w sowchozie pod Archangielskiem, a parę lat później zbierał wszelkie zaszczyty, łącznie z Nagrodą Nobla. Nie brak mu jednak podobieństw do baśni o głupim Jasiu, bo trzeba było nie lada głupoty, żeby postąpić inaczej niż moi koledzy z literackiego środowiska i uciec na przekonany o swojej dekadencji Zachód. Niebezpieczeństwa takiej ucieczki dobrze ujmuje zastosowana do zimnej wojny cytata z Szekspira: »Biada podrzędnym istotom,/ które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy«” – tak pisał o sobie Czesław Miłosz.

W czerwcu minie sto lat od urodzenia autora „Traktatu moralnego”, a parę dni temu, dokładnie 1 lutego, upłynęło pół wieku od dnia, gdy w Paryżu ten były dyplomata Polski komunistycznej poprosił francuskie władze o azyl polityczny. „Wymierzone we mnie pióra moich warszawskich kolegów – pisał potem – nie tylko służyły ich strachowi, jak w wypadku Słonimskiego i Iwaszkiewicza, także u niektórych zupełnie szczeremu oburzeniu. »Klnę się na matkę i Warszawę,/ Że to mnie jeszcze boli« – pisał w »Poemacie dla zdrajcy« Gałczyński, a Kazimierz Brandys w opowiadaniu »Nim będzie zapomniany« stworzył postać moralnie skażoną, bo tylko taka mogła zdobyć się na zerwanie z »obozem postępu«”.

[srodtytul]Wileńskie błogosławieństwo[/srodtytul]

W każdym razie wtedy właśnie narodziła się polska legenda Czesława Miłosza. A co było wcześniej, co ukształtowało tego wybitnego poetę, świetnego eseistę, średniego raczej prozaika? Najkrócej mówiąc

– Wilno. Odbierając w Sztokholmie Nagrodę Nobla w 1980 roku, powiedział między innymi: „Dobrze jest słyszeć od dziecka słowa łacińskiej liturgii, tłumaczyć w szkole Owidiusza, uczyć się katolickiej dogmatyki i apologetyki. Jest błogosławieństwem, jeżeli ktoś otrzymał od losu takie miasto studiów szkolnych i uniwersyteckich, jakim było Wilno, miasto dziwaczne, barokowej i włoskiej architektury przeniesionej w północne lasy i historii utrwalonej w każdym kamieniu, miasto czterdziestu katolickich kościołów, ale i licznych synagog; w owych czasach Żydzi nazywali je Jerozolimą północy. Dopiero też, wykładając w Ameryce, zrozumiałem, jak wiele przeniknęło we mnie z grubych murów naszego starego uniwersytetu, z zapamiętanych formuł prawa rzymskiego, z historii i literatury dawnej Polski, które dziwią młodych Amerykanów swoimi szczególnymi cechami: pobłażliwą anarchią, rozbrajającym zaciekłe spory humorem, zmysłem organicznej wspólnoty, nieufnością wobec wszelkiej władzy scentralizowanej”.

Noblista różne rzeczy w swoim czasie mówił i pisał. Wobec katolicyzmu bywał wielce krytyczny, na przykład w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” utrzymywał: „Zaprawa, jaką w dzieciństwie otrzymuje katolik, skłania go do szacunku wobec tajemnicy, życie i śmierć ukrywają swoją głębię pod wieloma warstwami znaczeń. Tajemnica zmusza do pokornego poddania się autorytetowi, który czerpie swoją władzę z woli Boga, ale umysł waha się pomiędzy rezygnacją i nadzieją, że jest jakaś ścieżka prowadząca do wnętrza twierdzy. Gdyby nie ta nadzieja, nie byłoby w przedsionkach amerykańskich kościołów stoisk z paperbacks katolickiej literatury filozoficznej. Przypuszczam jednak, że wierny, przynosząc do domu któryś tam tom »Summy teologicznej« i zasiadając nad nim do uważnej lektury, dokonuje decyzji niezbyt różnej od decyzji bycia wierzącym. Zdania, jakie napotyka, stawiają nieprzezwyciężony opór, nużą, i rzec można, że sen sklejający powieki wyznacza linię pomiędzy obietnicą i porażką”.

Gdy Czesław Miłosz umarł (14 sierpnia 2004 roku), rozgorzały – zgódźmy się: gorszące – spory o to, czy należy mu się miejsce na krakowskiej Skałce w Krypcie Zasłużonych. Tak mu odpłacał polski „ciemnogród”, który poeta wytykał palcem i piętnował bez umiaru. Ale też był Miłosz zawiedzioną miłością tych Polaków, którzy wiedzieli o nim tylko tyle, że uciekł z Polski Bieruta i pisał antykomunistyczne utwory, z których naprawdę znali pewnie jeden, wyryty na pomniku Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Nie czytali artykułu Sergiusza Piaseckiego nazywającego poetę byłym poputczykiem i z czasem, odkrywając co ciekawsze fragmenty biografii Miłosza, łapali się za głowy.

Zdawałoby się, że pisarza rozlicza się z jego twórczości, nie z życiorysu. Z Miłoszem było inaczej, bo przecież nikt nie mógł mu zarzucić pisania wierszy o Stalinie, a zarzut ten permanentnie spotyka Wisławę Szymborską. Bo jeśli chodzi o to, co łączyło oboje noblistów, poza pomieszkiwaniem przez czas jakiś w królewskim grodzie Krakowie, to jedynie fakt, że Łucja Prus śpiewała piosenki z ich tekstami. No, prawie, bo w przypadku Miłosza chodzi o spolszczonego przez niego Szekspira. Pamiętają państwo: „Szedł chłopiec ze swoją dziewczyną...”.

[srodtytul]Litwin, ale nie w tym sensie...[/srodtytul]

Wileńskie Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta ukończył przyszły noblista w 1929 roku. Na maturze pisał o „rzece czasu” Heraklita. „Z niewiadomych powodów – wspominał w połowie lat 80. – od wczesnej młodości czy nawet od dziecka byłem szczególnie wrażliwy na opowieści o przemijaniu ludzi i rzeczy”. Włodzimierz Bolecki, wnikliwy interpretator twórczości Miłosza, akcentuje fakt, że to ten autor „na nieznaną od czasów wielkich romantyków skalę, wprowadził do współczesnej poezji polskiej intensywne przeżywanie historyczności: dramatyczne doznawanie upływu czasu, rozkładu, rozpadu, starzenia się, unicestwiania, a także nieprzewidywalności tego, co ma nadejść”.

Pomijany jest często w biograficznych tekstach o poecie ważny epizod gimnazjalny – przynależność do Petu, uczniowskiej organizacji, na poły tajnej, z pięknymi tradycjami niepodległościowymi. Jednak Miłosz zapamiętał ją wyłącznie jako mocno liberalną i antyendecką. Ale to w niej kształtował się światopogląd przyszłego autora „Rodzinnej Europy”.

Obnosił się zawsze Miłosz ze swoją litewskością, komplikując rzecz nad wyraz. „My jesteśmy Litwini – powiadał. – Litwini, ale nie w sensie tym, który przyjął się w dwudziestym wieku, gdzie żeby być Litwinem, trzeba było mówić po litewsku”. Przodkowie poety – gdyby sięgnąć XVI wieku – mieli istotnie litewskie korzenie. W jego domu mówiło się jednak wyłącznie po polsku, a drugim językiem, którego znajomość wyniósł z domu, nie był wcale litewski, lecz rosyjski.

„Dziadek pisarza, Artur, walczył w powstaniu styczniowym jako adiutant dowódcy okręgu wileńskiego Zygmunta Sierakowskiego – pisał Andrzej Zawada. – Od śmierci na rubieży uratowała go sąsiedzka wieś starowierów, która zgodnie przysięgła – decydując się na krzywoprzysięstwo – że nie opuszczał on rodzinnego domu. Z kolei ojciec poety był dla międzywojennej Litwy persona non grata, jako Polak, który odrywał Wilno od zdobywającego swą pierwszą niepodległość młodego państwa litewskiego. A jednak to Litwini udzielili mu schronienia po 17 września 1939 r. I sam poeta (...) nie uniknie podobnych przejść”.

Gdyby Czesław Miłosz nie komplikował sam nadmiernie swego pochodzenia, powinien za Józefem Mackiewiczem powtórzyć: „Jestem obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Księstwa istniejącego wyłącznie w ludzkiej pamięci, a bardziej może – jak by powiedział Zbigniew Herbert – „królestwa bez kresów i miasta popiołów”. W „Roku myśliwego” Miłosz nie owijał już niczego w bawełnę, pisząc: „...niewątpliwie powoływanie się na genealogię litewską było dla mnie jeszcze jednym sposobem odcięcia się od moich rzeczywistych czy urojonych prześladowców-Lechitów”. Z obrzydzeniem otrząsał się: „Norwid jest dla mnie zanadto lechicki. To Lechita. Ja nie lubię Lechitów”.

[srodtytul]Wujek z Paryża[/srodtytul]

W „Ziemi Ulro” wspominał: „Kiedy byłem studentem, koledzy moi podśmiewali się trochę z wujka w Paryżu i nawet w Szopce Akademickiej lalka mnie wyobrażająca śpiewała o tym, że wuj Oskar otworzy książeczkę czekową. Możliwe, że krewny, choćby daleki, ale opromieniony blaskiem miasta, które siłą rozpędu ciągle jeszcze uchodziło za kulturalną stolicę świata, pomagał mi w zadzieraniu nosa”.

Urodzony na głębokiej Białorusi Oskar Miłosz przed 1918 r. nic o Litwie nie wiedział. W wieku 11 lat wyjechał do Paryża, ojca miał sportsmena i podróżnika, bogacza, po babce był ćwierć-Włochem, po matce, Marii Rosenthal z Warszawy – pół-Żydem. Oskar Miłosz był bardzo ciekawą postacią, uchodził za kabalistę i metafizyka. To on zainteresował młodziutkiego kuzyna twórczością Emanuela Swedenborga, osiemnastowiecznego szwedzkiego filozofa i mistyka, którego entuzjastą autor „Ziemi Ulro” pozostanie do końca swych dni.

To Adamowi Michnikowi w 1991 r. ujawnił Czesław Miłosz nazwisko człowieka, który skłonił jego wuja do wybrania litewskości. Był nim nie kto inny, tylko Roman Dmowski: „Bodaj w 1917 roku w Stanach Zjednoczonych był Dmowski i tam wyłożył swoje credo. Nastroiło ono do Polski niesłychanie nieufnie znaczną część opinii amerykańskiej. Dmowski uważał, że to, co na Wschodzie, to wszystko Polska. Nie ma żadnych Litwinów, Białorusinów, Ukraińców. No i jak to Oskar Miłosz usłyszał, to powiedział: »Jeżeli Polska nie chce uznać, że istnieje niepodległe państwo litewskie, to ja będę Litwinem«”.

Po litewsku nie mówił ani słowa, ale uczestniczył w pertraktacjach, które – czytamy w szkicu Elżbiety Rzewuskiej „Oskar Władysław Miłosz – litewski kuzyn Czesława Miłosza” pomieszczonym w tomie „Ostatni obywatele Wielkiego Księstwa Litewskiego” – „dotyczyły spraw granic i przynależności państwowej Kłajpedy, a później Wilna, któremu, cokolwiek by powiedzieć o historii i polityce, tylko tak egzotyczny Litwin, jak Oskar Miłosz, mógł odmówić polskości czy ją zbagatelizować”.

Ale też nie miał on pojęcia ani o współczesnych kwestiach polsko-litewskich, ani o historii wzajemnych stosunków między tymi narodami. Dość powiedzieć, że jeszcze w latach 30. (zmarł w 1939 roku) wywodził Litwinów z Półwyspu Pirenejskiego, uważając ich, obok Basków – o czym pisze Juliusz Bardach w „Opcji litewskiej Oskara Miłosza” opublikowanej w tomie „Losy Polaków. Prace ofiarowane Profesorowi Stanisławowi Kieniewiczowi” – „za najstarszy substrat etniczno-cywilizacyjny Europy i basenu śródziemnego”. No, czyste brednie.

Obywatelstwo litewskie Oskar Miłosz przyjął w roku 1919, do francuskiego powrócił w 1931. W międzyczasie był chargé d’affaires rządu litewskiego we Francji, a potem honorowym radcą poselstwa Litwy w Paryżu z tytułem ministra rezydenta. Wtedy też odwiedził go młody kuzyn z Wilna Czesław Miłosz. Pozostał pod jego urokiem do końca swych dni i robił wszystko, by Polacy też docenili rangę napisanych przez Oskara Miłosza wierszy, dramatów i powieści.

Z umiarkowanym skutkiem. Pamięć o roli, jaką ten ostatni odegrał w Lidze Narodów, na konferencjach międzynarodowych i dwustronnych: polsko-litewskich, pamięć o tym, co mówił jako dyplomata i dziennikarz, każą widzieć w nim przede wszystkim – polskiego renegata.

[srodtytul]Iwaszkiewiczowski sentyment[/srodtytul]

W maju 1992 r. na Uniwersytecie Witolda Wielkiego w Kownie Czesław Miłosz odebrał doktorat honorowy. W swojej mowie zawarł wtedy ważną deklarację: „...nie mogę pominąć zadań, które wyznaczyłem sobie jako polskiemu poecie. Należy do nich działanie na rzecz odsunięcia w przeszłość konfliktów dzielących dwa kraje i ustalenia dobrych sąsiedzkich stosunków”. Trzy lata później przyjmie Order Wielkiego Księcia Giedymina. Ale najbardziej dumny będzie – napisze o tym w „Innym abecadle” – „z tytułu Obywatel honorowy powiatu kiejdańskiego, ponieważ tak mało prawdopodobne było jego otrzymanie. Syn mówiącego po polsku dworu, polski poeta z kraju zazdrosnego o swój język, zawdzięczającego swój byt odrębny, jak gdzieś powiedziałem, bardziej filologii niż historii, czyż mógł się spodziewać, że znajdzie się w miejscowym rejestrze zasłużonych”?

Na Uniwersytecie Stefana Batorego zapisał się Miłosz na prawo, ale większą aktywność wykazywał w uniwersyteckim Kole Polonistów, a szczególnie w jego Sekcji Twórczości Oryginalnej (STO). Wyżywał się też w Akademickim Klubie Włóczęgów. W 1931 r. ze Stefanem Zagórskim, bratem Jerzego – poety, i drugim Stefanem – Jędrychowskim, późniejszym PRL-owskim dygnitarzem, wybrali się w rejs czółnem aż do Paryża.

W 1933 r. wspólnie ze Zbigniewem Folejewskim, po wojnie profesorem literatur słowiańskich, opublikował „Antologię poezji społecznej”. W „Rodzinnej Europie” poezję tę określi „dziennikarstwem uprawianym po to, żeby okupić własną nieobecność w starciu robotników z policją”. Nadmiernie publicystyczny był też z pewnością jego „Poemat o czasie zastygłym” (1933). Od w rzeczywistości późniejszych o trzy lata „Trzech zim” artystycznie dzielą ten zbiór lata świetlne.

Z wileńskiego radia wyrzucono go za nazbyt liberalne poglądy i lansowanie kultury białoruskiej. Nie była to szykana zupełnie bezpodstawna. Na początku lat 30. Miłosz związał się w Wilnie z grupą Żagary. To z tego okresu, dokładnie z 1932 r., pochodzą jego publikowane w „Pionie” artykuły, które po latach pogardliwie określi jako „żdanowszczyznę”. Niewątpliwie przesadne było nazwanie przez niego Związku Radzieckiego „najciekawszym krajem świata”, jak i – a to ciekawe – z gruntu antyżydowska była jego ocena „Wiadomości Literackich”, w których widzieć chciał „semicką melancholię i pakuły humanitaryzmu”. Swoją drogą, niechęć do skamandrytów, z wyjątkiem Jarosława Iwaszkiewicza, pozostała mu na zawsze. Zważywszy na znany zapis z „Dziennika” Iwaszkiewicza mówiący o tym, co robił on z Miłoszem w Celi Konrada, doszukiwać się można różnych powodów tego sentymentu.

[srodtytul]W ramach Imperium[/srodtytul]

W „Roku myśliwego” pisał: „Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język), jeśli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu dlatego, że w normalnych krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeśli 99 proc. Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne”.

Nie był zmoblilizowany. Dotarł do Lublina, gdzie dowiedział się o śmierci Józefa Czechowicza, którego cenił jako poetę, a znał dobrze z pracy w Polskim Radiu. Następnie dojechał do Lwowa, a po zetknięciu się z sowieckimi czołgami zdążył jeszcze przekroczyć granicę w Zaleszczykach. W Rumunii przebywał do końca 1939 roku. O tym okresie swojego życia wyraźnie nie chciał pisać i mówić. Na ten temat ciekawy artykuł napisał w 1981 r. Wiktor Trościanko. Wyrzucał nobliście, że gdy inni Polacy przedzierali się z Rumunii do Francji, do formowanego tam Wojska Polskiego, on w ambasadzie sowieckiej w Bukareszcie prosił o zgodę na powrót do Wilna. „I stała się rzecz jedyna w epopei wrześniowej – pisał Trościanko. – Miłosz dostał swobodny przejazd do stolicy podówczas zaprzyjaźnionej ze Stalinem Litwy”. Granicę rumuńsko-sowiecką przekroczył Miłosz na paszporcie nansenowskim, dla bezpaństwowców, w styczniu 1940 r. Później, już w Wilnie, wyrobi sobie paszport litewski, z tym że z wpisem „Lenkas” (Polak) w rubryce określającej narodowość. Swoją drogą, matka poety przez cały czas miała obywatelstwo litewskie, obok polskiego. W Wilnie Miłosz zamieścił kilka artykułów w kierowanej przez Józefa Mackiewicza „Gazecie Codziennej”.

„Podstawowym argumentem uzasadniającym dla Miłosza służbę dla tuż powojennej Polski komunistycznej” – napisał w eseju „Lewy profil” Jacek Trznadel – „jest ówczesna ocena podporządkowania Polski komunizmowi Rosji Sowieckiej, nieograniczonego w czasie, trwałego historycznie. A więc na zawsze w ramach Imperium. Pisze Miłosz wielokrotnie, że tylko nowa – nierealna – wojna światowa mogłaby zmienić tę sytuację. Opór i protest polskiego społeczeństwa jawią się Miłoszowi jako wyraz dziewiętnastowiecznej tradycji walk o niepodległość...”.

W istocie tylko w „Traktacie poetyckim” potraktuje Miłosz dwudziestolecie łaskawiej, „dopuszczając – cytuje Jacek Trznadel – że nie daremna była krew ułana (...). Jednak w innych wypowiedziach dominujące okażą się przykre doświadczenia z drugiej połowy dwudziestolecia. Pamięć o tych doświadczeniach prowadziła poetę do negatywnych ocen Państwa Podziemnego, po wojnie do prokomunistycznych postaw... ”.

W okupowanej Warszawie, do której wrócił po wojennej tułaczce, współorganizował podziemne życie kulturalne. I pisał. Jego 28-stronicowe „Wiersze” firmowane nazwiskiem Jana Syrucia przepisali na maszynie, powielili w 46 egzemplarzach i oprawili przyszła żona poety Janina Dłuska, primo voto Cękalska, i literacki przyjaciel Jerzy Andrzejewski.

Przez pierwsze dni powstania Miłosz przebywał na peryferiach stolicy, na Okęciu. Schwytany przez Niemców znalazł się w obozie w Pruszkowie, skąd wydostała go jakaś zakonnica. Miłoszowie (ślub zawarli w styczniu

1944 r.) schronili się na wsi, u chłopa. Stamtąd wyjechali do Krakowa, gdzie w końcu 1944 r. znaleźli dach nad głową w podkrakowskich Goszycach, u teściowej Jerzego Turowicza. Niebawem załatwi im (i Brezom) mieszkanie przy ul. Świętego Tomasza mogący w tamtym czasie wszystko Adam Ważyk.

[srodtytul]Orwellowski model[/srodtytul]

Główny ciężar „Zniewolonego umysłu”, zgodnie z tytułem, polegał – zdaniem Jacka Trznadla – „na próbie odsłonięcia mechanizmu i wyników zniewolenia psychicznego. Społeczeństwo – zmuszone do oficjalnego wyznawania Nowej Wiary – może tu realizować, choćby w pewnym stopniu, własne, skryte cele tylko w sposób zamaskowany. Uprawianie takiej gry, różne maski takich zabiegów, w zależności od zamierzonego celu, za mitami wschodu, relacjonowanymi przez Gobineau, nazwał Miłosz ketmanem. Ani definicja, ani wykład Miłosza nie są tutaj spójne i jasne, uderza jednak przede wszystkim, że rzeczywistość została zastąpiona modelem, gdzie konkretny kraj nabiera cech przypominających model Orwella”.

Tadeusza Krońskiego, młodego filozofa, Miłosz poznał w latach 30. w domu Bolesława Micińskiego. Wywrzeć miał na poetę ogromny wpływ. W połowie okupacji Miłosz pisze, że to on w 1943 r. przekonał go, że nie ma i nie będzie powrotu do międzywojennej Rzeczypospolitej, że tamta Polska skończyła się raz na zawsze. A po wojnie ten „Tygrys” (tak nazywał go Miłosz) pisał do przyjaciela: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji (...). Poza tym – wylicza nadawca listu – zdławiony powinien być antyintelektualizm polski, romantyzm, sentymentalizm, ksenofobia, katolicyzm...”. Zadania na lata całe!

W 1960 roku Miłosz opublikował w 1 – 2 numerze „Kultury” szkic o Tadeuszu Krońskim „Tygrys”. Ten marksistowski filozof, mentor i przyjaciel Miłosza zapisał się w ludzkiej pamięcifatalnie. I oto Giedroyc w swój list do Miłosza z 7 kwietnia 1960 roku pracowicie wpisuje obszerny fragment innego listu, jaki po publikacji „Tygrysa” otrzymał od „młodego polonisty z kraju”. Ustęp dotyczący Krońskiego jest następujący: „Z najgłębszą odrazą przeczytałem w styczniowej »Kulturze« Miłoszowego »Tygrysa«. To właśnie Kroński wygryzł Tatarkiewicza, a teraz ktoś (nie on jeden), zafascynowany mefistofeliczną inteligencją tamtego, próbuje udowodnić, że to nie był cynizm, a tylko ocalanie jakiś tam »wartości«, żeby ocalały mimo wszystko”.

„Za żadne skarby nie wstąpiłbym do PPR, natomiast łączyły mnie z nimi moje antyprawicowe obsesje i fobie, tak że nie musiałem kłamać krytykując rząd emigracyjny i kierownictwo podziemia w moich artykułach” – wspominał Miłosz pierwszy, „pionierski” okres tej Polski, która „wybuchła” jeszcze w 1944 r., w Lublinie. Artykuły do druku w „Dzienniku Polskim” w Krakowie kwalifikował mu jego wileński kolega, w PRL wieloletni nadzorca literatów, Jerzy Putrament.

W 1945 r. złożył Miłosz wniosek o przyjęcie do służby dyplomatycznej. W grudniu tego roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw zatrudniono go w nowojorskim konsulacie, a od 1947 r. był attaché kulturalnym ambasady w Waszyngtonie. Trzy lata później przeniesiony został na stanowisko sekretarza Ambasady PRL w Paryżu. W trakcie pobytu w Warszawie odebrano mu paszport, który z trudem – dzięki ministrowi Zygmuntowi Modzelewskiemu – odzyskał, i wyjechał do Paryża, gdzie poprosił o azyl.

Zbigniew Herbert wspominał: „Był to rok 1968 czy 1969 rok. Powiedział mi – na trzeźwo – że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Myślałem, że to żart czy prowokacja. Lecz gdy powtórzył to na kolacji, gdzie byli Amerykanie, którym się to nawet bardzo spodobało – wstałem i wygarnąłem”. Podobno po latach doszło między poetami do, nazwijmy to tak, normalizacji stosunków. Niemniej pozostał znamienny wiersz Herberta „Chodasiewicz” z tymi słowami:

[i]„...był hybrydą w której wszystko się

telepie

duch i ciało góra z dołem raz

marksista raz katolik

chłop i baba a w dodatku pół

Rosjanin a pół Polak

Chodasiewicz pisał także prozą –

żal się Boże

o dzieciństwie a to było nawet ładnie

lecz przykładał się przesadnie do

zagadnień

Swedenborga godził z Heglem

i czort wi co

był jak student który czyta w kółko

parę książek

niedokładnie”.[/i]

Amerykanie, widząc w nim komunistycznego aparatczyka, początkowo odmawiali przyznania mu wizy, ale w 1960 r. dopiął swego, wyjechał do Berkeley, gdzie objął na uniwersytecie katedrę języków i literatur słowiańskich. Pokpiwał czasami ze swego „bakalarstwa”, ale to ono zapewniło mu życiową stabilizację i dostatek materialny. A potem przyszedł polski rok – 1980, a wraz z nim Nobel dla Czesława Miłosza. I czy nie miał racji Ksawery Pruszyński, nazywając go pieszczochem losu, co po rosyjsku brzmi lepiej: „bałowien’ sud’by”?

„Mój życiorys jest jednym z najdziwniejszych, na jakie udało mi się natrafić. Brak mu co prawda jasności moralitetu, jak u Josifa Brodskiego, który przerzucał nawóz widłami w sowchozie pod Archangielskiem, a parę lat później zbierał wszelkie zaszczyty, łącznie z Nagrodą Nobla. Nie brak mu jednak podobieństw do baśni o głupim Jasiu, bo trzeba było nie lada głupoty, żeby postąpić inaczej niż moi koledzy z literackiego środowiska i uciec na przekonany o swojej dekadencji Zachód. Niebezpieczeństwa takiej ucieczki dobrze ujmuje zastosowana do zimnej wojny cytata z Szekspira: »Biada podrzędnym istotom,/ które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy«” – tak pisał o sobie Czesław Miłosz.

W czerwcu minie sto lat od urodzenia autora „Traktatu moralnego”, a parę dni temu, dokładnie 1 lutego, upłynęło pół wieku od dnia, gdy w Paryżu ten były dyplomata Polski komunistycznej poprosił francuskie władze o azyl polityczny. „Wymierzone we mnie pióra moich warszawskich kolegów – pisał potem – nie tylko służyły ich strachowi, jak w wypadku Słonimskiego i Iwaszkiewicza, także u niektórych zupełnie szczeremu oburzeniu. »Klnę się na matkę i Warszawę,/ Że to mnie jeszcze boli« – pisał w »Poemacie dla zdrajcy« Gałczyński, a Kazimierz Brandys w opowiadaniu »Nim będzie zapomniany« stworzył postać moralnie skażoną, bo tylko taka mogła zdobyć się na zerwanie z »obozem postępu«”.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy