„Mój życiorys jest jednym z najdziwniejszych, na jakie udało mi się natrafić. Brak mu co prawda jasności moralitetu, jak u Josifa Brodskiego, który przerzucał nawóz widłami w sowchozie pod Archangielskiem, a parę lat później zbierał wszelkie zaszczyty, łącznie z Nagrodą Nobla. Nie brak mu jednak podobieństw do baśni o głupim Jasiu, bo trzeba było nie lada głupoty, żeby postąpić inaczej niż moi koledzy z literackiego środowiska i uciec na przekonany o swojej dekadencji Zachód. Niebezpieczeństwa takiej ucieczki dobrze ujmuje zastosowana do zimnej wojny cytata z Szekspira: »Biada podrzędnym istotom,/ które wchodzą między ostrza potężnych szermierzy«” – tak pisał o sobie Czesław Miłosz.
W czerwcu minie sto lat od urodzenia autora „Traktatu moralnego”, a parę dni temu, dokładnie 1 lutego, upłynęło pół wieku od dnia, gdy w Paryżu ten były dyplomata Polski komunistycznej poprosił francuskie władze o azyl polityczny. „Wymierzone we mnie pióra moich warszawskich kolegów – pisał potem – nie tylko służyły ich strachowi, jak w wypadku Słonimskiego i Iwaszkiewicza, także u niektórych zupełnie szczeremu oburzeniu. »Klnę się na matkę i Warszawę,/ Że to mnie jeszcze boli« – pisał w »Poemacie dla zdrajcy« Gałczyński, a Kazimierz Brandys w opowiadaniu »Nim będzie zapomniany« stworzył postać moralnie skażoną, bo tylko taka mogła zdobyć się na zerwanie z »obozem postępu«”.
[srodtytul]Wileńskie błogosławieństwo[/srodtytul]
W każdym razie wtedy właśnie narodziła się polska legenda Czesława Miłosza. A co było wcześniej, co ukształtowało tego wybitnego poetę, świetnego eseistę, średniego raczej prozaika? Najkrócej mówiąc
– Wilno. Odbierając w Sztokholmie Nagrodę Nobla w 1980 roku, powiedział między innymi: „Dobrze jest słyszeć od dziecka słowa łacińskiej liturgii, tłumaczyć w szkole Owidiusza, uczyć się katolickiej dogmatyki i apologetyki. Jest błogosławieństwem, jeżeli ktoś otrzymał od losu takie miasto studiów szkolnych i uniwersyteckich, jakim było Wilno, miasto dziwaczne, barokowej i włoskiej architektury przeniesionej w północne lasy i historii utrwalonej w każdym kamieniu, miasto czterdziestu katolickich kościołów, ale i licznych synagog; w owych czasach Żydzi nazywali je Jerozolimą północy. Dopiero też, wykładając w Ameryce, zrozumiałem, jak wiele przeniknęło we mnie z grubych murów naszego starego uniwersytetu, z zapamiętanych formuł prawa rzymskiego, z historii i literatury dawnej Polski, które dziwią młodych Amerykanów swoimi szczególnymi cechami: pobłażliwą anarchią, rozbrajającym zaciekłe spory humorem, zmysłem organicznej wspólnoty, nieufnością wobec wszelkiej władzy scentralizowanej”.
Noblista różne rzeczy w swoim czasie mówił i pisał. Wobec katolicyzmu bywał wielce krytyczny, na przykład w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” utrzymywał: „Zaprawa, jaką w dzieciństwie otrzymuje katolik, skłania go do szacunku wobec tajemnicy, życie i śmierć ukrywają swoją głębię pod wieloma warstwami znaczeń. Tajemnica zmusza do pokornego poddania się autorytetowi, który czerpie swoją władzę z woli Boga, ale umysł waha się pomiędzy rezygnacją i nadzieją, że jest jakaś ścieżka prowadząca do wnętrza twierdzy. Gdyby nie ta nadzieja, nie byłoby w przedsionkach amerykańskich kościołów stoisk z paperbacks katolickiej literatury filozoficznej. Przypuszczam jednak, że wierny, przynosząc do domu któryś tam tom »Summy teologicznej« i zasiadając nad nim do uważnej lektury, dokonuje decyzji niezbyt różnej od decyzji bycia wierzącym. Zdania, jakie napotyka, stawiają nieprzezwyciężony opór, nużą, i rzec można, że sen sklejający powieki wyznacza linię pomiędzy obietnicą i porażką”.